Chodzi głównie o kwestie budżetów, wyrównania szans w stawce oraz systemu zarządzania sportem, w którym wprowadzenie istotnych zmian wymagało zgody największych zespołów. Oczywiście nie wolno ignorować sytuacji i na siłę dążyć do organizowania wyścigów, ale zespoły i sam sport żyją ze ścigania. Organizatorzy wyścigów płacą niebagatelne sumy za przywilej goszczenia u siebie F1 – wartość takich kontraktów w niektórych przypadkach przekracza 50 mln dolarów, a średnia z 22 rund to około 30 milionów za wyścig. Te pieniądze są następnie dzielone pomiędzy władze sportu i ekipy.
Siedem z dziesięciu ekip ma siedziby w Wielkiej Brytanii i w wielu przypadkach skorzystano już z tamtejszej pomocy publicznej. Zwalnia się pracowników z konieczności wykonywania obowiązków, a państwo pokrywa 80 procent wynagrodzeń poniżej ustalonego poziomu. Z kolei ci najlepiej zarabiający – także kierowcy – dobrowolnie zrzekają się części swojego uposażenia.
Mroczne perspektywy dotyczą nie tylko prywatnych ekip, dla których starty w Grand Prix są podstawą egzystencji. Kryzys może skłonić wielkich producentów – Mercedesa, Renault czy obecną wyłącznie jako dostawca silników Hondę – do przeanalizowania sensu dalszego angażowania się w F1.
Warto przypomnieć, że globalna recesja z lat 2008–2009 przyczyniła się do całkowitego odejścia ze sportu takich firm jak BMW, Toyota i Honda, a Renault ograniczyło wówczas swoją obecność do dostarczania jednostek napędowych, rezygnując z prowadzenia własnego zespołu. Dlatego tak ważne są toczące się właśnie za kulisami dyskusje o finansach. Podjęto już kilka kluczowych decyzji, a wszystkie zaangażowane strony wykazały się zdrowym rozsądkiem. Szykowaną na sezon 2021 rewolucję w przepisach technicznych przełożono o co najmniej rok, w przyszłym roku ekipy będą nadal korzystały z tegorocznych samochodów, ich rozwój będzie poza nielicznymi wyjątkami zakazany, by jak najbardziej ograniczyć wydatki.