W sezonie przemeblowanym i skróconym ze względu na pandemię Hamilton dorównał najbardziej utytułowanemu kierowcy w dziejach F1. Po raz siódmy wywalczył mistrzostwo świata, przy okazji przebijając inne osiągnięcia Michaela Schumachera. Wygrana w Grand Prix Turcji była jego 94. zwycięstwem w ogóle i 73. w barwach Mercedesa – statystyki „Schumiego" zatrzymały się na 91 triumfach w Grand Prix i 72 z ekipą Ferrari.
– Tworzysz historię na naszych oczach – mówił Hamiltonowi trzeci na mecie Sebastian Vettel. Niemiec zdążył zaznać sukcesów i dominacji, zdobywając cztery tytuły z rzędu w latach 2010–2013. To on miał pójść w ślady Schumachera, ale od sezonu 2014 karty rozdaje Mercedes.
A skoro Mercedes, to też Hamilton. Jedynie w 2016 roku przegrał on walkę z drugim kierowcą ekipy, którym był wtedy Nico Rosberg. Maksymalna koncentracja i psychologiczna walka tak wyniszczyły zresztą Niemca, że od razu po zdobyciu tytułu ogłosił koniec kariery.
Wydawało się, że potędze Mercedesa może wreszcie zagrozić Ferrari, mające na pokładzie Vettela, a od zeszłego sezonu także jednego z najbardziej utalentowanych kierowców młodego pokolenia, Charles'a Leclerca.
Jednak na nadziejach się skończyło, a podrażnieni mistrzowie podwoili wysiłki i przygotowali jeszcze lepszy samochód. Rywale z Maranello musieli zmodyfikować swoje jednostki napędowe, co do których istniały podejrzenia, że naginają regulamin. Osiągi spadły, a Ferrari plącze się teraz w środku stawki i takie wyniki jak trzecia lokata Vettela w szalonym, deszczowym wyścigu w Turcji są miłą niespodzianką.