Doyle na dwa turnieje przed końcem sezonu ma 22 punkty przewagi nad drugim w klasyfikacji Patrykiem Dudkiem. Wystarczy, że utrzyma tę przewagę po sobotnim Grand Prix, by za trzy tygodnie nawet nie musieć lecieć do rodzimej Australii na ostatnie zawody.
Lider cyklu może mieć déja vu. Przed rokiem w podobnej sytuacji również wydawało się, że nic tytułu mu już nie zabierze. Marzenia o złocie rozbiły się jednak o bandę toruńskiego toru już w pierwszym wyścigu Doyle'a. Z powodu złamania łokcia, wybicia barku i przebicia płuc Australijczyk wycofał się nie tylko z zawodów w Toruniu, ale i z turnieju w Melbourne. Koło nosa przeszło mu nie tylko mistrzostwo, ale jakikolwiek medal – skończył sezon jako piąty.
Teraz znów zaciska zęby, mimo kolejnych wypadków. W czerwcu w czasie ligowego meczu – zresztą w Toruniu – złamał dwie kości śródstopia. Nie zrezygnował jednak z żadnego turnieju Grand Prix, choć na parkingu nie rozstawał się z kulami.
Tym razem chyba dopnie swego, bo rywale się wykruszają, a ci, którzy zostali, tracą dystans. Z rywalizacji w Grand Prix najpierw zrezygnował Nicki Pedersen, później dołączył do niego Greg Hancock, a ostatnio kontuzje wyeliminowały Nielsa Kristiana Iversena i Fredrika Lindgrena. Doszło do tego, że organizatorzy cyklu musieli powołać nowych rezerwowych, bo nie było komu jeździć za kolejnych zawodników z urazami.
Polaków kontuzje raczej omijają (epizod z kulami miał tylko Piotr Pawlicki). W Toruniu drugiej pozycji bronić będzie Patryk Dudek, a trzeciej Maciej Janowski. Obaj czuli już na plecach oddech Lindgrena, a po jego wypadku grupę pościgową stanowią Rosjanin Emil Sajfutdinow i były mistrz świata, Brytyjczyk Tai Woffinden. Do Janowskiego tracą odpowiednio 6 i 8 punktów.