To był kulminacyjny punkt czwartkowego wieczoru. Efektowna oprawa, wyświetlane na bieżni nazwiska, a przy blokach startowych one: Aniołki Matusińskiego. Dwie pierwsze Polki w finale 400 m na mistrzostwach świata, dwie jedyne Europejki w tak doborowym gronie - to robiło wrażenie, nawet jeśli szanse na medal były skromne.
By o tym myśleć, trzeba było bić rekordy życiowe. Justyna Święty-Ersetić minimalnie poprawiła wynik z półfinału (50,95), Iga Baumgart-Witan wpadła na metę tuż za koleżanką (51,29) - na miejscu ostatnim. Obydwie nie ukrywały, że w nogach czuły wcześniejsze biegi.
- Był to już nasz czwarty start w Dausze. Robiłyśmy co w naszej mocy, ale organizmu się nie oszuka. Jestem dumna z nas obu, że walczyłyśmy z takimi gwiazdami - opowiadała Baumgart-Witan. - Przed biegiem byłam bardzo spokojna. Ale jak już zaczęło się to show, ta prezentacja, po całym ciele przeszły mi ciarki. Kątem oka zerkałam na telebim. To było coś wspaniałego. Jestem dumna, że mogłam wziąć udział w tak niesamowitym wydarzeniu. Padły kosmiczne rezultaty - dodała Święty-Ersetić.
Triumfatorka tej rywalizacji, Salwa Eid Nasser z Brunei, uzyskała trzeci wynik w historii (48,14). - Miała już piąty bieg, ale jak widać z sił nie opadła. To zupełnie inny poziom - zauważa Baumgart-Witan.
Teraz czas na sztafetę. W sobotę kwalifikacje. - Oprócz Amerykanek i Jamajek w bardzo dobrej dyspozycji są też Brytyjki. Nie udało im się awansować indywidualnie do finału, więc będą chciały za wszelką cenę coś udowodnić. Myślę, że dojdzie jeszcze parę reprezentacji. Zadanie nie będzie łatwe, ale my - mimo że czasem jesteśmy gorsze indywidualnie - potrafimy się zmobilizować w sztafecie i walczyć o pozycje medalowe - zaznacza Święty-Ersetić.