—korespondencja z Pekinu
Gdyby nie Piotr Małachowski, w polskiej lekkiej atletyce byłoby stanowczo zbyt smutno. Dzięki niemu zaś, eliminacje trzymały w napięciu dobre pół godziny, no i zakończenie było dobre, co, jak w filmie, ma znaczenie.
Pan Piotr zrobił tak: wszedł do koła, zakręcił, popatrzył na to co wyszło (wyszedł dysk niemrawo lecący w okolice 58. metra) i próbę celowo spalił. Pierwsze koty za płoty. Do drugiego rzutu podszedł niby bardziej skupiony, ale gdzie tam: 59,08; do granicy spokoju, ustawionej wysoko, na 65. metrze, jeszcze tyle murawy, że ho, ho.
No i u polskiego kandydata do złota pojawił się stres. Dla jednych oznacza to paraliż postępowy, dla innych pobudkę i przypływ koncentracji. Dla Małachowskiego na szczęście to drugie, choć dyskobol szczęściu pomógł starym sposobem: parę razy mocno dźgnął się agrafką w rękę, dołożył parę obelżywych słów pod własnym adresem, w celu wzmocnienia efektu.
Może niektórych to zdziwi, ale sposób działa – 65,59 m, żółta linia pokonana, drugi wynik eliminacji jest, słabości głowy (bo przecież nie ciała), zwyciężone. – Byłem zbyt pewny siebie i rozluźniony. Gdy wiedziałem, że nie czuję się najlepiej, było całkowicie inaczej, adrenalina mnie mobilizowała. Teraz wyszedłem z założenia, że jak na treningach rzucam prawie 70 m, to 65 nie powinno być żadnym problemem. Okazało się, że jaja zostawiłem w hotelu, mam nadzieję, że je znajdę do finału. Najtrudniejsze zadanie chyba mam za sobą, choć medal też nie będzie łatwo zdobyć – mówił, już nieco spokojniejszy.