Magiczny Kobe Bryant, klęska Orlando

Orlando Magic dostali surową lekcję koszykówki od Los Angeles Lakers w meczu otwarcia wielkiego finału NBA. Kobe Bryant udowodnił, że jest najlepszym zawodnikiem na świecie, zdobywając 40 punktów. Marcin Gortat zagrał przez ponad 20 minut - bardzo dobrze w pierwszej połowie, słabiej po przerwie.

Aktualizacja: 05.06.2009 09:29 Publikacja: 05.06.2009 08:43

Zapytany zaraz po meczu, dlaczego nerwowo przygryza wargi i zaciska zęby po udanych akcjach, lider Los Angeles Lakers: - Ponieważ pragnę tego mistrzostwa tak bardzo. Nawet dzieci w domu mnie nie poznają, nazywają "pan ponurak"...

Bryant rozpoczął tegoroczne play-offs z poczuciem misji, a pierwszy mecz wielkiego finału był tego najlepszym potwierdzeniem. Kobe nie spocznie dopóki nie wywalczy czwartego tytułu w karierze, a pierwszego bez pomocy Shaquille'a O'Neala. Tego dnia grał jak Michael Jordan za swoich najlepszych czasów - trafiał z każdej pozycji, niezależnie czy miał przeciwko sobie Courtneya Lee, Mickaela Pietrusa, czy dwóch obrońców Orlando Magic na raz. To głównie dzięki niemu drużyna z L.A wygraładrugą kwartę różnicą dwunastu punktów, trzecią - czternastu i zakończyła tym samym wszelkie spekulacje, czy Lakers są gotowi do wykonania ostatniego kroku na drodze do mistrzostwa.

- On grał spektakularnie zarówno w ofensywie, jak i w obronie. Gdy odnajduje swoj rytm, jest jednym z najlepszych koszykarzy wszech czasów. Nie ma takiej rzeczy, której nie jest w stanie zrobić - powiedział Lamar Odom (11 pkt, 14 zb), który znów dał duże wsparcie, wchodząc z ławki rezerwowych.

- Miał ten ciąg i determinację, która okazała się decydująca dla losów meczu. Nawet nie rzucał wcale tak dobrze, trafił 16 na 34, ale swoją energią wniósł naszą grę na inny poziom - dodał trener Phil Jackson.

Najlepszy komentarz wygłosił jednak Dwight Howard: - Co możemy zrobić, aby zatrzymać Bryanta? Modlić się, aby nie trafiał...

[srodtytul]Ryzykowna decyzja[/srodtytul]

Na godzinę przed meczem tematem numer jeden była decyzja Stana van Gundy'ego o tym, aby dać szansę gry Jameerowi Nelsonowi, który pauzował poprzednie cztery miesiące z powodu kontuzji. - Może jestem głupcem, ale uważam, że Jameer nam pomoże - powiedział trener Magic o zawodniku, który do połowy lutego grał znakomicie, został wybrany po raz pierwszykarierze do składu All-Star i, przede wszystkim, odegrał kluczową rolę (zdobywając średnio 27 pkt. na mecz) w dwóch spotkaniach, które ekipa z Orlando wygrała z Lakers w sezonie zasadniczym.

Decyzja była jednak obarczona dużym ryzykiem, które ostatecznie chyba się nie opłaciła. Nelson prezentował się znakomicie w pierwszych kilku akcjach, ale później ewidentnie opadł z sił, starał się forsować rzuty, podejmował złe decyzje w ataku i wprowadzał chaos w poczynania całegozespołu, zwłaszcza w ataku. W efekcie, Magic mając tyle strzelb w składzie w żadnej z ostatnich trzech kwart nie potrafili zdobyć choćby dwudziestu punktów.

- To nie jest wina Jameera w żadnym stopniu, że przegraliśmy ten mecz - mówił później opiekun Magic, który zapomniał jednak o nadrzędnej zasadzie w NBA, że na tym etapie play-offs nie zmienia się formuły, która przyniosła sukces. Mógł poczekać z wprowadzeniem (ponownym) Nelsona do zespołu przynajmniej do kolejnego spotkania, w meczu otwarcia dać szansę dokładnie tym samym zawodnikom, którzy wypadli tak spektakularnie w wygranej serii z Cleveland Cavaliers.

Tego dnia Magic sprawiali jednak wrażenie kompletnie zdezorganizowanych i przestraszonych. Okrzyknięty "Supermanem" Dwight Howard trafił w całym meczu zaledwie jeden (!) spośród sześciu oddanych rzutów, będąc skuteczniepodwajanym i zmuszanym do błędów, bądź po prostu faulowanym przy kazdym kontakcie z piłką w pobliżu kosza Lakers. - To nie była koszykówka w stylu Magic. Nie walczyliśmy, zabrakło nam energii. Na szczęście to tylko jeden mecz - tłumaczył się Howard.

"Ryba psuje się jednak od głowy", tak więc zmiany w zespole z Orlando zaowocowały efektem domino. Podstawowy rozgrywający Rafer Alston spiął się wyjątkowo, Rashard Lewis i Hedo Turkoglu zamiast współpracować oddawali rzuty z trudnych pozycji, a Pietrus oraz Lee oglądali najczęściej plecy Bryanta. Cały zespół Magic, który dopiero co "rozstrzelał" na kawałki defensywę Lakers, rzucał ze skutecznością 29 procent z gry.

- Zastanawiam się, co możemy poprawić w naszej grze i dochodzę do wniosku, że tak naprawdę... wszystko. Będę szczery, nic mi się nie podobało. Kazdy z zawodników musi wykonać lepszą robotę. Ja muszę wymyślić lepszą strategię. Na pewno sporo pozmieniamy w naszej grze - zapowiedział van Gundy.

[srodtytul]Gortat nie zawiódł[/srodtytul]

Marcin Gortat może mieć czyste sumienie. On akurat nie zawiódł. Pod koniec pierwszej kwarty i na początku drugiej ani razu nie dał ograć się pod koszem ani Pau Gasolowi, ani Andrew Bynumowi. Mocno stał na nogach, w odpowiednim momencie wyciągał rękę w kierunku zawodnika atakującego. Nie dał się przepchnąć, ani minąć. Po drugiej stronie parkietu wykończył świetne podanie Nelsona atomowym wsadem. - On tego dnia zagrał najlepiej ze wszystkich zawodników Magic - stwierdził Eric Pincus, dziennikarz "Hoopsworld".

W drugiej połowie Gortat wypadł już trochę słabiej - dał się efektownie zablokować Bynumowi, nie zdążył dwa razy z rotacją przy przejęciu w kryciu Bryanta, ale z kolei trafił z około piątego metra z półdystansu i dołozył kilka zbiórek. W sumie miał ich osiem, najwięcej w drużynie zaraz po Howardzie (15). Zagrał ponad dwadzieścia minut, choć w dużej mierze dlatego, że w czwartej kwarcie mecz był już rozstrzygnięty. Przez pewien pokres czasu van Gundy trzymał na parkiecie zarówno Gortata (przeszedł na pozycję silnego skrzydłowego), jak i Howarda. Zapytany przez nas po meczu, czy w kolejnych spotkaniach zamierza korzystać z takiego ustawienia, odpowiedział krótko: "Raczej nie".

To trochę dziwne, bo wygląda na to, że nie ma innego wyjścia, jeśli chce wygrać choćby jeden mecz z Lakers, którzy mają w środku dwóch olbrzymów - Gasola i Bynuma. Gortat wydaje się mieć idealne warunki fizyczne do krycia Hiszpana, co zresztą udowodnił w trzech akcjach obronnych, gdy nie dał mu zdobyć punktów.

Na razie w Los Angeles wszyscy się cieszą, że Lakers trafili na rywala, który może okazać się łatwym kąskiem. Bryant przestrzega jednak przed lekceważeniem Magic. - To bardzo odporny psychicznie zespół, który odradzał się już w trudnych sytuacjach - stwierdził lider Lakers, po czym dodał: - To tylko jeden mecz. Nic wielkiego. Tak naprawdę nic jeszcze nie osiągnęliśmy.

Mecz numer dwa już w najbliższą niedzielę, w tej samej Staples Center.

[i]Marcin Harasimowicz z Los Angeles [/i]

Zapytany zaraz po meczu, dlaczego nerwowo przygryza wargi i zaciska zęby po udanych akcjach, lider Los Angeles Lakers: - Ponieważ pragnę tego mistrzostwa tak bardzo. Nawet dzieci w domu mnie nie poznają, nazywają "pan ponurak"...

Bryant rozpoczął tegoroczne play-offs z poczuciem misji, a pierwszy mecz wielkiego finału był tego najlepszym potwierdzeniem. Kobe nie spocznie dopóki nie wywalczy czwartego tytułu w karierze, a pierwszego bez pomocy Shaquille'a O'Neala. Tego dnia grał jak Michael Jordan za swoich najlepszych czasów - trafiał z każdej pozycji, niezależnie czy miał przeciwko sobie Courtneya Lee, Mickaela Pietrusa, czy dwóch obrońców Orlando Magic na raz. To głównie dzięki niemu drużyna z L.A wygraładrugą kwartę różnicą dwunastu punktów, trzecią - czternastu i zakończyła tym samym wszelkie spekulacje, czy Lakers są gotowi do wykonania ostatniego kroku na drodze do mistrzostwa.

Pozostało jeszcze 86% artykułu
Koszykówka
Eurobaskiet 2025. Mural w Katowicach czeka na medal
Materiał Promocyjny
Berlingo VAN od 69 900 zł netto
Koszykówka
Kiedy do gry wróci Jeremy Sochan? „Jestem coraz silniejszy”
Koszykówka
Prezes Polskiego Związku Koszykówki: Nie planuję rewolucji
Koszykówka
Wybory w USA. Czy LeBron James wie, że republikanie też kupują buty?
Materiał Partnera
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
Koszykówka
Radosław Piesiewicz ma następcę. Zmiana władzy na czele PZKosz
Materiał Promocyjny
Suzuki Moto Road Show już trwa. Znajdź termin w swoim mieście