Najlepszym zawodnikiem finałowej serii został Kobe Bryant, który w decydującym meczu zdobył 30 punktów, miał 6 zbiórek, 5 asyst i 4 bloki. Najlepszy koszykarz NBA od czasów Michaela Jordana, mocno skoncentrowany w trakcie każdego z pięciu finałowych spotkań, po niedzielnym meczu nie ukrywał radości. To jego czwarty w karierze mistrzowski tytuł, ale pierwszy uzyskany bez udziału Shaquille’a O’Neala. Bryant wyrównał tym samym osiągnięcie swego kolegi z zespołu, a potem adwersarza i rywala, który po odejściu z Los Angeles zdobył jeszcze mistrzowski pierścień z Miami Heat. Kobe czekał na ten sukces siedem lat, dwa razy grał w finale, ale po porażkach z Detroit Pistons w 2004 roku (jeszcze razem z Shaqiem) i Boston Celtics przed rokiem, za trzecim razem wreszcie zrealizował swe marzenia. „Gratuluję Kobe, zasłużyłeś na to. Grałeś wspaniale. Ciesz się człowieku, ciesz”, napisał zaraz po meczu O’Neal na swojej stronie Twittera.
Dla trenera Jacksona to z kolei dziesiąte mistrzostwo NBA. 64-letni szkoleniowiec sześć tytułów wywalczył z Chicago Bulls i cztery z Lakers, poprawiając rekord legendarnego Reda Auerbacha, który z Boston Celtics dziewięciokrotnie zdobywał mistrzostwo. „Wypalę dziś cygaro na cześć Reda. Był wielkim człowiekiem” - powiedział Jackson. Dwuletni kontrakt szkoleniowca-rekordzisty z Lakers na kwotę 24 mln dolarów właśnie wygasa. Jackson zapowiadał, że w tym roku przejdzie na eweryturę. Bryant nie wierzy, że tak się stanie. Obaj mają jeszcze rekordy do wyśrubowania.
[srodtytul]Łatwe zwycięstwo [/srodtytul]
Nie licząc pierwszego finałowego meczu w Los Angeles, wygranego 100:75, było to najłatwiejsze zwycięstwo Lakers w finałowej serii. Marcin Gortat, jedyny Polak w NBA, w swoim 101. występie w lidze, a 32. w play-off, grał w sumie 8 minut i 48 sekund, zdobył cztery punkty, trafiając dwa z czterech rzutów z gry. Nasz reprezentant, tak jego jego koledzy z zespołu, zapowiadał przed meczem zwycięstwo i przeprowadzkę obydwu zespołów do Los Angeles na kolejne mecze, ale przepowiednie nie sprawdziły się.
Chociaż zaczęło się obiecująco. W pierwszej kwarcie zespół gospodarzy grał z animuszem, twardo w obronie, szybko i zdecydowanie w ataku. Punkty zdobywali głównie Rafer Alston i Courtney Lee. Po pięciu minutach gry było 15:6 dla Orlando. W dodatku kontuzji dłoni w starciu z Rashardem Lewisem i Lee doznał Bryant. Po chwili jednak wrócił na parkiet i to jego 11 zdobytych punktów pozwoliło gościom zmniejszyć straty pod koniec tej kwarty z 19:10 do 27:26.