Jak zostałem mistrzem NBA

Po siedmiu długich i ciężkich latach tytuł najlepszej koszykarskiej drużyny świata wrócił tam, gdzie świat sportu wielkiego sportu spotyka się codziennie ze światem wielkiego show-biznesu.

Aktualizacja: 15.06.2009 11:17 Publikacja: 15.06.2009 09:33

Do miasta, które akceptuje tylko mistrzów i zwycięzców, wieszając poprzeczkę na najwyższym, możliwym poziomie, a 16milionów osób codziennie marzy o zostaniu gwiazdą i zarobieniu miliardów dolarów. Dziś całe Los Angeles utonie w królewskich barwach złota i purpury, a Kobe Bryant zostanie, przynajmniej na ten jeden dzień, nieoficjalnym burmistrzem tej zwariowanej metropolii.

Nie będę nawet silił się na subiektywizm i na samym początku z pokorą przyznam, że Lakers kibicuję od wielu lat, życzyłem im tego mistrzostwa z całego serca, a teraz przeżywam radość nieopisaną,podobnie jak większość "angelenos". Marcinowi Gortatowi wyjaśniłem to już przed meczem numer jeden i poprosiłem o wybaczenie.

Mam nadzieję, że zrozumiał, dlaczego w tych finałach nie mogłem mu życzyć powodzenia. Nie ukrywam, że jednocześnie spełniłem jedno ze swoich największych zawodowych marzeń - byłem z (ulubionym)zespołem NBA od październikowych spotkań sparingowych poprzez cały sezon zasadniczy, przez play-offs, aż do wielkiego, wygranego finału.

Obejrzałem w sumie ponad 60 spotkań w Staples Center, chodziłem do szatni po i przed meczem,rozmawiałem z zawodnikami, trenerem Philem Jacksonem, jego asystentami, skautami,lekarzem, masażystami, oficerami prasowymi, studentkami z ostatniego roku USC oraz UCLA mającymi praktyki, kolegami po fachu z całego świata, kucharzem przygotowującym posiłki w biurze prasowym i oczywiście generalnym menedżerem Mitchem Kupchakiem, którego przynajmniej raz w tygodniu w trakcie posiłku namawiałem na transfer Gortata do Lakers. Miałem swoje stanowisko w hali, obok zawsze tej samej dwójki chińskich reporterów oraz przyjaciela z niemieckiego magazynu "Five". Nie zapominając o profesjonalnym podejściu do rzeczy nie ukrywam, że wszyscy się trochę ze sobą zżyliśmy. I teraz czujemy, że to mistrzostwo jest też odrobinkę, ciut ciut, nasze własne. Moje...

Widziałem, jak tworzył się zespół, który później wszedł na same szczyty."Gęstą" atmosferę w szatni, gdy przegrywał z Detroit Pistons różnicą 20punktów na początku sezonu, satysfakcję po wzięciu rewanżu na Boston Celtics w dzień Bożego Narodzenia, wściekłość po porażce z Houston Rockets w pierwszym meczu II rundy play-offs, uczucie ulgi po wygraniu piątego spotkania z Denver Nuggets. A przede wszystkim - Kobe Bryanta, który przestał się uśmiechać w momencie rozpoczęcia play-offs i był tak zmobilizowany, że poważnie obawiałem się o jego zdrowie psychiczne. Nigdy nie widziałem sportowca tak głodnego sukcesu, żądnego rewanżu, pełnego chęci udowodnienia całemu światu swojej wartości. To było wręcz nieludzkie. Zupełnie jakby naprzeciwko mnie stał zaprogramowany robot, a nie zdrowy 31-latek, głowa rodziny, ojciec dwojga dzieci.Obawiałem się zupełnie niepotrzebnie. W niedzielę Kobe śmiał się szeroko przez cały wieczór. Zasłużył na to w pełni.

Bryanta znam od 1998 roku, jesteśmy rówieśnikami. Poznaliśmy się przy okazji All Star Weekend w Nowym Jorku. On był najmłodszym zawodnikiem wybranym do pierwszej piątki Drużyny Gwiazd, ja najmłodszym dziennikarzem akredytowanym na tej imprezie. Do nocnych klubów teoretycznie nikt nie miał prawa mnie wpuszczać,ale zawieszona na szyi akredytacja robiła swoje - któż mógł pomyśleć, że jej właściciel nie ma ukończonych 21 lat? Później byłem przy tym, jak Kobe zdobywał swoje pierwsze mistrzostwo w 2000 roku, gdy został MVP Meczu Gwiazd w rodzinnej Filadelfii, gdy rzucił 55 punktów Michaelowi Jordanowi w jego ostatnim występie w Staples Center. Kobe nazwał mnie wtedy swoim "good luck charm", czyli człowiekiem przynoszącym szczęście. Cóż, do L.A przyleciałem na dobre w listopadzie 2007 roku, gdy zespół był w rozsypce. Od tego czasu dwukrotnie zagrał w finałach i wreszcie sięgnął po kolejny tytuł. Rok temu przywiozłem z Polski biało-czerwoną koszulkę naszej reprezentacji z numerem 24i nadrukiem "Bryant" na plecach. Na szczęście. Mam nadzieję, że pomogło.

Jako kibic Lakers jestem oczywiście do cna zepsuty i uważam, że nie ma lepszego miejsca do kolekcjonowania tytułów mistrzowskich. Cleveland? To taka dziura, że nawet powstał na ten temat żart. "Gdyby Poland zmieniła nazwę na Cleveland, to wszyscy Rosjanie wyjechaliby stamtąd w pospiechu od razu po wojnie". Z naszego punktu widzenia średnio śmieszne, ale Amerykanom się podoba. Boston? To prehistoryczne miejsce, taki koszykarski skansen, dobry na założenie muzeum.Jedynym rozpoznawanym kibicem Celtics jest Matt Damon, ale od kiedy cieszył się ostentacyjnie z finałowego triumfu nad Lakers w ubiegłym roku, nie zagrał w ani jednym porządnym filmie. Hollywood nie zapomina, ani nie wybacza. Orlando? Dobre dla Myszki Miki oraz bogatych emerytów, dożywających tam ostatnich lat swojego, multimilionowego żywota. San Antonio? Spytajcie Evy Longorii, dlaczego ciągle się tam nie przeprowadziła, mimo że jej mąż jest obecnie najlepszym graczem Spurs. Nowy Jork? Fajne miasto, ale dobrego koszykarza nie widziano tam już od około dziesięciu lat. Houston? Bliskie sąsiedztwo obecnego miejsca zamieszkania George'a W. Busha z definicji nie może cieszyć się dużą popularnością. Chicago? Gdyby pomnik stojący przed halą (Michael Jordan) mógł grać w koszykówkę, to czemu nie, ale obawiam się, że możliwe to jest tylko w filmach, a te kręci się w Hollywood.

Sami Państwo widzicie... Nie ma lepszego miejsca na koszykarską stolicę świata.Teraz liczę na powtórkę. Czy w Orlando, czy w Bostonie - to nie ma znaczenia.

NBA

Do miasta, które akceptuje tylko mistrzów i zwycięzców, wieszając poprzeczkę na najwyższym, możliwym poziomie, a 16milionów osób codziennie marzy o zostaniu gwiazdą i zarobieniu miliardów dolarów. Dziś całe Los Angeles utonie w królewskich barwach złota i purpury, a Kobe Bryant zostanie, przynajmniej na ten jeden dzień, nieoficjalnym burmistrzem tej zwariowanej metropolii.

Nie będę nawet silił się na subiektywizm i na samym początku z pokorą przyznam, że Lakers kibicuję od wielu lat, życzyłem im tego mistrzostwa z całego serca, a teraz przeżywam radość nieopisaną,podobnie jak większość "angelenos". Marcinowi Gortatowi wyjaśniłem to już przed meczem numer jeden i poprosiłem o wybaczenie.

Pozostało jeszcze 87% artykułu
Koszykówka
Eurobaskiet 2025. Mural w Katowicach czeka na medal
Koszykówka
Kiedy do gry wróci Jeremy Sochan? „Jestem coraz silniejszy”
Koszykówka
Prezes Polskiego Związku Koszykówki: Nie planuję rewolucji
Koszykówka
Wybory w USA. Czy LeBron James wie, że republikanie też kupują buty?
Materiał Promocyjny
Współpraca na Bałtyku kluczem do bezpieczeństwa energetycznego
Koszykówka
Radosław Piesiewicz ma następcę. Zmiana władzy na czele PZKosz
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń