Do miasta, które akceptuje tylko mistrzów i zwycięzców, wieszając poprzeczkę na najwyższym, możliwym poziomie, a 16milionów osób codziennie marzy o zostaniu gwiazdą i zarobieniu miliardów dolarów. Dziś całe Los Angeles utonie w królewskich barwach złota i purpury, a Kobe Bryant zostanie, przynajmniej na ten jeden dzień, nieoficjalnym burmistrzem tej zwariowanej metropolii.
Nie będę nawet silił się na subiektywizm i na samym początku z pokorą przyznam, że Lakers kibicuję od wielu lat, życzyłem im tego mistrzostwa z całego serca, a teraz przeżywam radość nieopisaną,podobnie jak większość "angelenos". Marcinowi Gortatowi wyjaśniłem to już przed meczem numer jeden i poprosiłem o wybaczenie.
Mam nadzieję, że zrozumiał, dlaczego w tych finałach nie mogłem mu życzyć powodzenia. Nie ukrywam, że jednocześnie spełniłem jedno ze swoich największych zawodowych marzeń - byłem z (ulubionym)zespołem NBA od październikowych spotkań sparingowych poprzez cały sezon zasadniczy, przez play-offs, aż do wielkiego, wygranego finału.
Obejrzałem w sumie ponad 60 spotkań w Staples Center, chodziłem do szatni po i przed meczem,rozmawiałem z zawodnikami, trenerem Philem Jacksonem, jego asystentami, skautami,lekarzem, masażystami, oficerami prasowymi, studentkami z ostatniego roku USC oraz UCLA mającymi praktyki, kolegami po fachu z całego świata, kucharzem przygotowującym posiłki w biurze prasowym i oczywiście generalnym menedżerem Mitchem Kupchakiem, którego przynajmniej raz w tygodniu w trakcie posiłku namawiałem na transfer Gortata do Lakers. Miałem swoje stanowisko w hali, obok zawsze tej samej dwójki chińskich reporterów oraz przyjaciela z niemieckiego magazynu "Five". Nie zapominając o profesjonalnym podejściu do rzeczy nie ukrywam, że wszyscy się trochę ze sobą zżyliśmy. I teraz czujemy, że to mistrzostwo jest też odrobinkę, ciut ciut, nasze własne. Moje...
Widziałem, jak tworzył się zespół, który później wszedł na same szczyty."Gęstą" atmosferę w szatni, gdy przegrywał z Detroit Pistons różnicą 20punktów na początku sezonu, satysfakcję po wzięciu rewanżu na Boston Celtics w dzień Bożego Narodzenia, wściekłość po porażce z Houston Rockets w pierwszym meczu II rundy play-offs, uczucie ulgi po wygraniu piątego spotkania z Denver Nuggets. A przede wszystkim - Kobe Bryanta, który przestał się uśmiechać w momencie rozpoczęcia play-offs i był tak zmobilizowany, że poważnie obawiałem się o jego zdrowie psychiczne. Nigdy nie widziałem sportowca tak głodnego sukcesu, żądnego rewanżu, pełnego chęci udowodnienia całemu światu swojej wartości. To było wręcz nieludzkie. Zupełnie jakby naprzeciwko mnie stał zaprogramowany robot, a nie zdrowy 31-latek, głowa rodziny, ojciec dwojga dzieci.Obawiałem się zupełnie niepotrzebnie. W niedzielę Kobe śmiał się szeroko przez cały wieczór. Zasłużył na to w pełni.