Strach ma 3,5 kilometra długości i różnicę wzniesień 420 metrów. Wspinaczka trwa ponad 20 minut, ale w głowach biegaczy rozgrywa się znacznie dłużej. U niektórych, jak mówi Justyna Kowalczyk, nawet cały rok.
Najpierw jest 6 kilometrów zwykłej trasy ze stadionu w Lago di Tesero, wzdłuż rzeczki, przez zasypaną śniegiem dolinę. To ostatni moment, gdy można jeszcze się zastanawiać i rozkładać siły. Przed stacją kolejki na Alpe Cermis trasa skręca w lewo i od tej chwili każdy zostaje sam z wielką górą, swoją słabością i bramkami jak z biegu zjazdowego, na przemian czerwonymi i niebieskimi, odmierzającymi kolejne odcinki.
[wyimek]Justyna Kowalczyk na mecie była szczęśliwa, ale wyczerpana tak bardzo, że z trudem powstrzymywała łzy[/wyimek]
Nie ma ani chwili na odpoczynek, nawet w tych miejscach stoku, o których w programie biegu piszą „płaskie”, wszystko boli i trzeba ciągle odbijać się kijkami. Na przemian w słońcu i w cieniu, aż do mety przy środkowej stacji kolejki. Do miejsca, które dla Tour de Ski jest tym, czym Alpe d’Huez dla Tour de France. Tyle że w Tour de France zwycięzca świętuje na Polach Elizejskich po etapie przyjaźni, a w Tour de Ski dopiero po przejechaniu w osiem dni ponad 40 kilometrów na nartach (u mężczyzn ponad 70) i 2 tysięcy w samochodach, po sześciu etapach w trzech krajach czeka największe wyzwanie. Z metą tam, gdzie słońce już nie dochodzi i pada się za linią finiszu na zmrożony śnieg. Szczyt jest jeszcze tysiąc metrów wyżej, ale na niego biegaczy nikt nie wysyła, przynajmniej na razie.
To, co im przygotowano, i tak sięga granic wytrzymałości. Każdy, kto ukończył wspinaczkę, szukał wolnego miejsca na śniegu i kładł się, czekając, aż podejdzie ktoś z obsługi, by odpiąć narty. Virpi Kuitunen wystarczyło sił na podniesienie rąk po zwycięstwie i uśmiech do fotoreporterów. Potem położyła się na boku, przysunęła do Aino-Kaisy Saarinen, która dobrnęła do mety tuż za nią, i przytulając ją, podziękowała za walkę.