Ile ma pani w domu medali wielkich imprez?
Nie mam pojęcia, nie jestem dobra w statystykach. Koleżanka ze sztafety Marika Popowicz-Drapała przesłała mi ostatnio wyliczenia, że zdobyłam takich 26. Nie ukrywam, że łezka w oku się wtedy zakręciła, bo niby człowiek zdaje sobie sprawę z sukcesów, jakie odnosi, ale zobaczenie takiego zestawienia robi wrażenie. Dla mnie każdy krążek jest wyjątkowy i wciąż, po tylu latach, cieszy.
Srebro ostatnich halowych mistrzostw świata jest w tym dorobku jednym z mniej spodziewanych?
Na pewno, skoro początkowo w ogóle nie miałyśmy w Nankinie startować. Kiedy trener do mnie zadzwonił, parsknęłam śmiechem, ale i tak miałam przecież do Nankinu lecieć, aby startować indywidualnie, więc sztafeta nie była problemem.
Czytaj więcej
Kobieca sztafeta 4x400 metrów, której w Nankinie w ogóle miało nie być, zdobyła dla Polski jedyny...
Trochę pani na medal czekała, skoro ostatni raz stała na podium ze sztafetą dwa i pół roku temu na mistrzostwach Europy w Monachium…
Te mistrzostwa były inne, ale medal to przecież medal. Nikt za kilka lat nie będzie pamiętał słabszej obsady ani tego, że na starcie było tylko pięć sztafet. Cieszę się ze srebra, ale muszę też przyznać, że tej zimy więcej radości dawały mi biegi indywidualne, bo udało mi się wrócić na poziom sprzed kilku lat. Moje ambicje niezmiennie sięgają wyżej. Czekam na lato z nadzieją i optymizmem.
Wyniki z hali to motywacja, której pani potrzebowała po niezbyt udanym poprzednim roku?
Zdecydowanie tak, bo choć poprzedni sezon skończyłam z dobrym czasem, to wszystko zaczęło się zgrywać dopiero przy okazji biegów indywidualnych podczas igrzysk w Paryżu. Wejście w halę było dzięki łatwiejsze. Zaczęłam ją z wysokiego pułapu, a każdy kolejny start dawał mi frajdę i napędzał.