Turniej był bezprecedensowy, dziwaczny, chwilami daleki od norm wielkoszlemowego golfa, ale przynajmniej zakończył się klasycznymi emocjami sportowymi.
Jordan Spieth stał po ostatniej rundzie w domku klubowym i patrzył w telewizor. Tam widać było jak kończył grę Dustin Johnson, jak mając szansę nawet na zwycięstwo, marnuje ją. Główny rywala lidera mógł jeszcze wywalczyć dogrywkę, ale następny niecelny putt zniszczył i tę możliwość. Wreszcie trzecia próba, już dobra, lecz dająca mu jedynie dzielone drugie miejsce z Louisem Oosthuizenem.
Spieth usłyszał od caddiego: – Chłopaku, zrobiłeś to! I mogli paść sobie w objęcia. Został mistrzem drugiego turnieju wielkoszlemowego w tym roku, amerykańska potrzeba zapełnienia luki po gasnącej legendzie Tigera Woodsa została spełniona.
Mistrz ma 21 lat, dużą teksańską rodzinę, która niemal w komplecie kibicowała mu na publicznym polu Chambers Bay. Wygrał ten turniej nie tak błyskotliwie, jak Masters w kwietniu, ale mówił, że ta próba była znacznie trudniejsza.
– Fajnie jest mieć dwie lewy Wielkiego Szlema i przejść najcięższą próbę w golfie, jaką jest dla mnie US Open. Fakt, że to zrobiłem jest niesamowity, bo przecież naprawdę była to ciężka harówka i nie zawsze wychodziła mi najlepiej – mówił młody mistrz.