Mikołaj Sokół z Singapuru
Podczas przygotowań do trzynastej rundy mistrzostw świata dominuje temat smogu, napływającego przez Cieśninę Malakka znad indonezyjskiej wyspy Sumatra, gdzie firmy produkujące papier i olej palmowy nielegalnie wypalają lasy. Władze monitorują poziom zanieczyszczenia, który w ciągu ostatnich dni znacząco się obniżył.
Unosząca się nad Singapurem mgiełka to i tak nic w porównaniu z tym, co dzieje się co roku podczas Grand Prix Chin. Wskaźniki czystości powietrza w Szanghaju regularnie przekraczają wszystkie normy, a przemysłowy smog jest szczególnie dokuczliwy w rejonie toru, w fabrycznej dzielnicy Jiading. Państwo Środka nie słynie jednak ze szczególnej troskliwości wobec swoich obywateli, w przeciwieństwie do władz Singapuru.
Tutaj wszędzie ma być czysto: żuć gumy nie wolno, za śmiecenie grozi kilkaset dolarów kary. W wagonikach metra nie można ani jeść, ani pić (mandat: 500 dolarów). Kiedy pociąg zbliża się do rozjazdów, z głośników płynie ostrzeżenie i rada, by złapać się poręczy. Nawet nie można rzucić się pod metro, bo wzdłuż peronu stoi szklana ściana z automatycznymi drzwiami, na wprost których zatrzymują się drzwi wagonów. Namalowane na peronie czerwone i zielone strzałki instruują, że trzeba ustawić się po bokach, wypuścić wysiadających i dopiero wsiąść.
Pełna kultura i niesamowita czystość, ale wystarczy odjechać metrem kilka stacji od lśniącego centrum i przenieść się w rejony, których nigdy nie odwiedzą postacie z samego świecznika F1. Nawet z najwyższych pięter otaczających tor luksusowych hoteli nie widać, że niepodległy od dokładnie 50 lat Singapur to nie tylko kolorowa bajka i piękny sen. Zamiast szyldów wielkich europejskich marek, w nie tak odległej od centrum dzielnicy witają turystów jaskrawe neony z kolorowymi, chińskimi znakami. Zapach też się zmienia: woń luksusowych butików Gucci czy Dolce Gabbana wypierają zapaszki azjatyckiej kuchni. Chodniki zastawione są straganami, na których niechlujnie odziani sprzedawcy pichcą różne przysmaki, na widok których przybyszom z szeroko rozumianego Zachodu robi się słabo. Nic nie szkodzi, bo na wzmocnienie można wychylić mikroskopijną buteleczkę oryginalnego Red Bulla: wszak słodki wywar z landrynek powstał na tutejszej recepturze, sprytnie zaadaptowanej przez władcę „energetycznego" imperium, Dietricha Mateschitza. Jeśli ktoś potrzebuje wzmocnienia innego rodzaju, to na stolikach lub rozłożonych wprost na chodniku gazetach leżą różnokolorowe pigułki, z roznegliżowanymi paniami na opakowaniach.