Cztery lata temu najlepszy polski biatlonista zdobył w biegu masowym srebro, przegrał tylko z Niemcem Michaelem Greisem i po tym wyczynie kilku komentatorów wydarzeń olimpijskich musiało ze wstydem odwoływać krytyczne oceny polskich startów na igrzyskach w Turynie.
Biatlon naprawdę bywa nieprzewidywalny, a bieg masowy jest dla wielu konkurencją szczególnie stresującą. Startują w nim wyłącznie wybrani z wybranych – jest tu miejsce tylko dla najlepszej trzydziestki wyłanianej z wcześniejszych zawodów.
Samo zakwalifikowanie się nie jest łatwe. Wyróżnia tę konkurencję pełna napięcia walka ramię w ramię na trasie i strzelnicy oraz czytelny finał – pierwszy na mecie to mistrz olimpijski. Mężczyźni walczą na dystansie 15 km, kobiety biegną 12,5 km. Każde pudło karane jest dodatkowym biegiem po pętli długości 150 m. Nie ma dublowania, doścignięci przez liderów muszą zejść z trasy.
Pierwszy start Sikory w Vancouver, biatlonowy sprint, przyniósł trochę niepokoju, bo znów pogoda odebrała szanse polskiemu mistrzowi, lecz wiara, że nasz najwytrwalszy biatlonista dotrwa do biegu masowego i będzie w nim ważną postacią, należała się choćby dlatego, że to jego pożegnanie z igrzyskami. Pamiętając o wzruszeniach, jakich dostarczał nam przez kilkanaście lat, od pierwszego złotego medalu mistrzostw świata w 1995 roku w Anterselvie do ostatnich startów, nie sposób nie życzyć mu powodzenia, nawet jeśli głównymi postaciami światowego biatlonu trochę częściej bywali inni.
Na biegach masowych olimpijski biatlon się nie kończy. Pozostają sztafety. Polskę reprezentują panie, czwórka z piątki: Paulina Bobak, Agnieszka Cyl, Magdalena Gwizdoń, Weronika Nowakowska i Krystyna Pałka. Pobiegną we wtorek. Marzenia o medalu są pewnie za śmiałe, ale przecież warto marzyć.