Gdyby przed startem dowolnego wyścigu kazać wszystkim kolarzom astmatykom wyciągnąć inhalatory, słychać by było jeden świst. W zawodowym peletonie co trzeci ma dokumenty, że jest chory. Gdyby to samo zrobić przed biegiem narciarskim, nieważne – kobiet czy mężczyzn – wdychałaby połowa. Podobnie byłoby u pływaków i w wielu innych sportach wytrzymałościowych.
Astmatykiem jest król maratonów Haile Gebrselassie, był nim geniusz pływania Mark Spitz, wciąż leczyć się musi czterokrotny mistrz olimpijski Robert Korzeniowski, himalaiści z inhalatorem stawali na Mount Evereście.
Nawet żelaznego Hermanna Maiera, którego nie powalił makabryczny wypadek na motocyklu, mógłby zatrzymać atak duszności, gdyby nie wdychał preparatu na rozszerzenie oskrzeli. A Otylia Jędrzejczak, gdyby nie ta choroba, może nigdy nie wskoczyłaby do basenu.
Bo jedni idą do sportu, by ćwiczeniami złagodzić objawy astmy, a inni dopiero przez sport się jej nabawiają. Przez trójchlorek azotu wchodzący w basenach w reakcję m.in. z potem, przez wysiłek w zanieczyszczonym powietrzu albo na mrozie. Przyczyn jest wiele, mówimy o chorobie cywilizacyjnej. Przekonanie, że astmatycy powinni unikać wysiłku, pochodzi z medycznego skansenu. W ciężkich przypadkach rzeczywiście muszą unikać, ale takich jest zdecydowana mniejszość. Pozostałym wręcz się go zaleca.
[srodtytul]Wyrównanie szans[/srodtytul]