Odpytywani za metą dyrektorzy sportowi kolejnych grup byli kompletnie zaskoczeni, by nie powiedzieć zdruzgotani. Kolarscy eksperci chyba tylko dlatego, żeby nie osłabić zainteresowania kibiców w następnych dniach, bali się radykalnych wniosków. Ale być może tegoroczny tour został już rozstrzygnięty – na początku drugiego tygodnia.
Mimo świetnej pogody, idealnych warunków w Pirenejach zeszła we wtorek lawina. Nie z gór, ale wprost z nieba. Dwóch pierwszych kolarzy na etapie Froome i Australijczyk Richie Porte wywodzi się z brytyjskiego zespołu Sky, tak jak szósty na mecie w La Pierre-Saint-Martin Anglik Geraint Thomas. Ale nie dominacja grupy wzbudziła tyle uczuć podziwu i rozpaczy, ale przede wszystkim zwycięzca etapu i styl, w jakim tego dokonał.
„Race against the machine" – podsumował wtorek w Tour de France Oleg Tinkow, właściciel zespołu, w którym jeździ Alberto Contador, a także Rafał Majka. Inni odwoływali się do czasów Lance'a Armstronga, bo takiego pokazu siły dawno nie widziano w Wielkiej Pętli. Brytyjczyk odjechał rywalom sześć kilometrów przed metą. Nikt nie był w stanie podjąć z nim walki. A on nie okazywał słabości, nie chwiał się na rowerze, nie zwalniał, nie ocierał czoła z wysiłku, ale jechał prosto do celu. Jak maszyna.
W tym czasie każdy z przeciwników przeżywał trudności i to już we wstępnej fazie niezwykle zdradliwego wzniesienia, zaliczanego do górskich premii poza kategorią. – Nie jechało mi się dobrze, miałem wielkie kłopoty z oddychaniem, nie mogłem znaleźć odpowiedniego rytmu – skarżył się Contador.
Hiszpan po zwycięstwie w Giro chciał w tym roku wygrać również Tour, ale tylko wczoraj przyjechał blisko trzy minuty za Froomem. Jest na szóstej pozycji z czterema minutami straty. Zwycięzca sprzed roku Włoch Vincenzo Nibali ma do odrobienia prawie siedem minut.