Ktokolwiek znalazł bekhend Justine Henin, proszony jest o zwrot. Ogłoszenia tej treści powinny się ukazać w dzisiejszej belgijskiej prasie. Gwiazda światowego tenisa, czterokrotna zwyciężczyni z Roland Garros, zgubiła swoją najgroźniejszą broń. W poniedziałkowym meczu czwartej rundy z Australijką Samanthą Stosur uderzenia z bekhendu w wykonaniu Henin trafiały regularnie w siatkę albo obok kortu.
Belgijka, przegrywając 6:2, 1:6, 4:6, doprowadziła do rozpaczy licznych rodzimych kibiców, którzy wyłącznie dla niej przyjechali do Paryża. Zrobiła też przykrość miejscowym hotelarzom i restauratorom, bo kilka tysięcy Belgów zapewne wróci teraz do domu. Straty liczą też paryskie „koniki”, bo nie dojdzie do szlagierowego meczu Henin z Amerykanką Sereną Williams.
Małe radości mają natomiast polscy fani na Roland Garros. Do ćwierćfinału debla awansowali bowiem Łukasz Kubot i jego austriacki partner Oliver Marach oraz Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski. Żaden kraj nie ma w tej fazie turnieju tylu przedstawicieli w grze podwójnej. Kubot i Marach odnieśli w poniedziałek dwusetowe zwycięstwo (6:4, 7:5), choć mieli trudnych rywali w osobach Australijczyka Stephena Hussa i Brazylijczyka Andre Sa. Kubot w pierwszym secie słabiej serwował (został dwukrotnie przełamany), ale miał za to wiele znakomitych returnów. Coraz lepiej spisuje się Marach, który w pierwszych dwóch meczach wyraźnie odstawał od Polaka.
- Powiem nieskromnie, że zagraliśmy dziś fantastycznie – mówił Kubot. – Obawialiśmy się trochę Hussa, który był przecież mistrzem Wimbledonu. Chyba niepotrzebnie. We wtorek czeka nas twardy mecz z jednym z najlepszych debli świata, Kanadyjczykiem Danielem Nestorem i Serbem Nenadem Zimonjiciem. W tym roku z nimi przegraliśmy, ale obaj z Olim mamy w pamięci nasze zwycięstwo odniesione w Australian Open 2009. To był początek naszego wielkiego skoku do światowej czołówki.
W przeciwieństwie do Kubota i Maracha Fyrstenbergowi i Matkowskiemu szło w poniedziałek jak po grudzie. Rywali mieli niezbyt silnych, dwóch Francuzów Thierry’ego Ascione i Laurenta Recouderca, którzy skrzyknęli się do wspólnej gry tuż przed turniejem. Polacy wygrali dwa pierwsze gemy, ale potem była już jazda diabelskim młynem.