To był dzień dwóch pań, które nie mogły uwierzyć w swoje szczęście. Zaczęła z przytupem Andżelika Kerber, której szanse na pokonanie odradzającej się Azarenki oceniano dość nisko (wcześniejszy bilans spotkań 0-6), ale polska Niemka wygrała z Białorusinką 6:3, 7:5, prezentując najlepsze cechy swego tenisa.
Mecz był świetny, niektóre wymiany fascynujące, energia płynąca z kortu – ogromna. Już na początku po serii zabójczych forhendów leworęczna Andżelika (polskie przyjaciółki mówią do niej Ania) prowadziła 4:0, nim rywalka opanowała zaskoczenie. Drugi przełom: mimo wyrównania gry Wiktoria przegrała seta, pierwszego w tym turnieju.
Kolejne minuty to solidny kontratak Azarenki, wszyscy czuli już nadchodzące emocje trzeciego seta, skoro było 5:2, 40-0. Znane z trybun tenisowych przekorne słowa, że to najlepsza chwila na odwrócenie wyniku, kolejny raz okazały się prawdziwe. Azarenka serwowała i traciła punkt po punkcie. Potem gem po gemie. W gestach i spojrzeniu Andżeliki widać było, że nie wypuści już z rąk tego meczu. Forhend działał bezbłędnie, głowa i nogi też.
– Nie wiem, jak opisać to, co czuję. Po prostu mówiłam do siebie: graj jak na treningach, wierz, że możesz ją pokonać. Szczęście mnie roznosi, to cudowne uczucie wreszcie z nią wygrać – to pierwsze słowa Kerber po meczu.
Możemy się cieszyć wraz z nią, w końcu jej rodzice to polscy emigranci. Wprawdzie Andżelika urodziła się w Bremie, ale od lat wykuwa formę w Puszczykowie pod Poznaniem, gdzie dziadek tenisistki Janusz Rzeźnik zbudował centrum tenisowe i nazwał je Angie na cześć zdolnej wnuczki.