Co się czuje po takim finale, tylko radość, zmęczenie, czy ogromne spełnienie?
Łukasz Kubot: Nie wiem, co odpowiedzieć. Mówiłem na konferencjach prasowych, że każdy mecz jest inny, że to wciąż nowa karta. Kiedy dzień wcześniej zobaczyłem kort centralny, jakby prąd mnie poraził na ten widok. Wychodząc tutaj, już czujesz dumę, że tu jesteś. Tam gdzie marzyłeś, by kiedyś być. Myślałeś o tym trenując tenis. Wszyscy znają moją sytuację, jak trenowałem, jak musiałem wstawać o szóstej rano i jeździć rowerem na treningi. Teraz wiem tylko, że marzenie się spełniło.
Wszystkie te powody do chwały, wielkie zapisy w historii polskiego tenisa nie docierają w jednej chwili?
Zwycięstwo cieszy, ale z rangi tego zwycięstwa jeszcze chyba nie zdaję sobie sprawy. Może po powrocie do Polski dotrze. Wiem, że wykorzystaliśmy doświadczenie Marcelo, który był tu w finale. W Australian Open grałem w Robertem Lindstedtem, który wcześniej grał w trzech finałach i żadnego nie wygrał. Takie doświadczenia były bardzo cenne. Były emocje, z którymi każdy musiał sobie jakoś poradzić. Szczęście nam w końcu dopisało. Tak, napisaliśmy historię, ale jeszcze nie czuję jak wielką.
Ceni pan jednakowo wielkoszlemowy sukces w Melbourne i Londynie?