Szczęście i tenisowy geniusz jeszcze raz były po stronie Federera. Pierwsza piłka meczowa dla niego pojawiła się dopiero przy stanie 15:14 i była ostatnią. Grali piątego seta 95 minut. Dotarli do tego punktu po ponad czterech godzinach. Po drodze był niezwykły tie-break drugiego seta, w którym Amerykanin prowadził 6-2 i serwował. Dostał kontrę, ale zostały mu jeszcze trzy piłki setowe, zapas wydawał się ogromny. To, że Federer wygrał, było niepojęte. Splot przypadku, nerwów i talentu sprawił, że Szwajcar nie przegrywał 0:2. Zamiast tego, był remis i gra zaczęła się od początku.
[srodtytul]Spóźniony Sampras[/srodtytul]
Każdy, kto choć raz był na korcie centralnym Wimbledonu w czasie finału, nie zapomina tych chwil – szmeru publiczności zajmującej zielone krzesełka, nastroju oczekiwania, słomkowych kapeluszy panów, pań w szpilkach, głośnych rozmów, które nagle cichną, gdy w drzwiach pojawiają się tenisiści. W niedzielę wyczuwało się napięcie. Czekano na wielkoszlemowy rekord, ale czekano także na niespodziankę.
Pierwsze gemy przeszły bez historii. Kto serwował, ten wygrywał. Ten obrazek powtarzał się często. Pierwsze ożywienie przyniosło wejście do loży królewskiej lekko spóźnionego Pete’a Samprasa. Poruszenie widzów, brawa, powtarzane z ust do ust nazwisko. Stary mistrz miał osobiście zobaczyć koronację nowego. Wimbledon lubi takie symbole.
Publiczność poczuła sensację, gdy zbliżał się koniec pierwszego seta. Wynik 5:5, a na korcie Federer marnował kolejne piłki, dające mu gema przy serwisie rywala. Dwie z czterech szans stracił po nieudanych próbach sprawdzenia miejsca upadku piłki przez „jastrzębie oko”. Trzecią też, tylko sprawdzenia zażądał Roddick i miał rację. Raz Amerykanin obronił się serwisem. Federer za długo rozmyślał o niepowodzeniu, zanim się spostrzegł już było 5:7.