Pogląd, że tej porażki można było się obawiać, jest może zbyt śmiały, ale wszyscy, którzy znają tenisowe realia, wiedzą, o co chodzi. Triumfatorzy turniejów rozgrywanych w ostatnim tygodniu przed Wielkimi Szlemami często mają pod górkę, szczególnie jeśli los im nie sprzyja i trafią na trudnego rywala już w pierwszym meczu wyznaczonym na poniedziałek.
Hurkacz nie miał takiego szczęścia jak zwyciężczyni turnieju w Bronksie Magda Linette, która na kort w Nowym Jorku weszła dopiero we wtorek (po zamknięciu tego wydania gazety). Hurkacz już na inaugurację musiał rozegrać pierwszy w karierze pięciosetowy mecz i nie dał rady doświadczonemu przeciwnikowi wysokiej klasy (pomimo dość odległej obecnie pozycji w rankingu – 74.).
Turniejowe zwycięstwa Hurkacza i Linette obudziły nadzieję znawców tenisa i wywołały wręcz euforię kibiców nieco mniej uważnie obserwujących ten sport. Narodowy Dzień Tenisa organizowany już drugi raz pod patronatem prezydenta Andrzeja Dudy wydawał się w tych okolicznościach inicjatywą na czasie, choć dużo lepiej by było, gdyby pod patronatem zdrowego rozsądku, długo nieosiągalnej zgody w środowisku tenisowym i np. przy użyciu pieniędzy ze spółek Skarbu Państwa rozpoczęto wreszcie organizację Narodowego Centrum Tenisa, w którym najlepsi trenerzy szkoliliby najzdolniejszą młodzież.
Trudno zapomnieć „tenisowe wzmożenie" po polskim Wimbledonie 2013 (ćwierćfinał Jerzy Janowicz – Łukasz Kubot, półfinał Agnieszki Radwańskiej), po którym graczy i prezesa PZT przyjmował prezydent i obiecywano budowę w Polsce potęgi produkującej wybitnych graczy z pokolenia na pokolenie, jak Francja czy Hiszpania.
Żadna ze złożonych wtedy obietnic nie została dotrzymana, ówczesny prezes nie ma już nic wspólnego z tenisem, a obecne osiągnięcia Igi Świątek, Huberta Hurkacza, Kamila Majchrzaka czy Magdy Linette należy traktować raczej w kategoriach osobistego sukcesu niż strukturalnego awansu polskiego tenisa w światowej hierarchii.