Wreszcie ktoś z polskich tenisistów wygrał mecz na igrzyskach. Od 1988 roku do poniedziałku bilans wynosił 0 zwycięstw, 7 porażek. Radwańska nie wiedziała, że pisze nową kartkę historii.
Wynik może tego nie sugeruje, ale mecz był pełen nieoczekiwanych emocji. Nie mogło być inaczej, gdy od wyniku 6:1 przechodzi się w następnym secie do 1:5 i traci jeszcze dwie piłki przy własnym serwisie, następnie odrabia stratę i wygrywa w nerwowym tie-breaku.
Chan Yung-Jan (70 WTA) za kilka dni skończy 19 lat. Wszystko, co warte uwagi, zdobyła jednak w deblu, łącznie z grą w finale Australian Open i US Open. Minęło zaledwie 18 minut, a już Radwańska prowadziła 5:0. Chen zerwała się w końcu do desperackiego ataku, przegrać do zera to zawsze wstyd. Udało się. W czasie przerwy poprosiła o pozwolenie na spacer do toalety.
Wróciła inna kobieta. Pierwszego gema jeszcze przegrała, ale potem trzeba było przecierać oczy. Długie wymiany i akcje przy siatce bez zarzutu, porządny serwis też działał. Dawno Agnieszka nie przegrała tylu gemów do zera. Siedzący blisko kortu Piotr Radwański zaczynał się denerwować, ale z ojcowską wiarą mówił, że mecz wciąż można wygrać w dwóch setach.
Miał rację. Agnieszka odnalazła swój rytm, przeszła trud powolnego odrabiania gemów od wyniku 1:5. Każdy punkt trzeba było wybiegać, każdą akcję kończyć dokładnie. Przy stanie 5:5 polska część trybun odetchnęła z ulgą. Z pochmurnego nieba zaczęło kropić, Agnieszka spytała sędziego, czy nie jest za ślisko. Tata trener cicho zaprotestował. – Ona jest od ciebie dużo cięższa – syknął. Przerwy nie było.