Mecz z RPA odbywał się niemal dokładnie rok od pierwszego spotkania Polski na mistrzostwach Europy. Przegraliśmy wtedy z Niemcami 0:2. Z tamtej drużyny w Johannesburgu oglądaliśmy pięciu zawodników: Michała Żewłakowa, Marka Saganowskiego, Dariusza Dudkę, Rogera Guerreiro i Jacka Krzynówka.
Jak grali – widzieliśmy. Delikatnie mówiąc, nie było to widowisko szczególnie porywające. Można nawet przyjąć tezę, że w ciągu tego roku, mimo że wiele się w naszej drużynie narodowej zmieniło, wszystko zostało po staremu.
Wiemy, że z różnych powodów nie była to najsilniejsza reprezentacja, na jaką nas stać. Kilku zawodników odniosło kontuzję, paru innych nie pojechało do Afryki z powodów rodzinnych.
Kontuzje są zmorą wszystkich futbolistów świata, nieznających dnia ani godziny. „Powody rodzinne” to termin obszerny, trzeba piłkarzowi wierzyć na słowo, że nie może się ruszyć z domu, bo zgasi to jego domowe ognisko, skłóci z teściową, a dziecku będą się śnić koszmary. Tyle że jeszcze kilka miesięcy temu piłkarze powoływani do reprezentacji nie mieli takich kłopotów. Zostawiali żony, potomstwo i lecieli do Leo Beenhakkera jak w dym.
Co takiego się stało, że atrakcyjność drużyny narodowej i jej trenera zbliża się niebezpiecznie do poziomu słupków poparcia partii Libertas? Może wpłynęła na to coraz płytsza wiara w awans do finałów mistrzostw świata. Może informacje o rzekomym lub faktycznym podjęciu pracy przez Beenhakkera w Feyenoordzie osłabiły w piłkarzach wolę gry w jego drużynie, bo przecież niedługo przyjdzie nowy trener. Może wszystko razem wyzwoliło w nich potrzebę postawienia głównie na swoje sprawy osobiste i zawodowe, które łatwiej załatwić w klubach niż w słabej reprezentacji.