– Jesteśmy dalecy od zadowolenia, ale jeszcze nie wszystko stracone. Jeśli do składu wrócą wszyscy kontuzjowani zawodnicy, stać nas na wywalczenie miejsca w pierwszej czwórce, które pozwoli nam zagrać w następnej Lidze Mistrzów. Poza tym trzeba wygrać Ligę Europejską - tłumaczył. Deklaracja Gerrarda została odebrana jako wotum zaufania dla Rafaela Beniteza. Wiadomo, że rola kapitana drużyny wyrasta daleko poza dowodzenie kolegami na boisku, a Benitez, który nie dość, że nie awansował do fazy pucharowej Ligi Mistrzów po raz pierwszy od kiedy pracuje na Anfield, to jeszcze zaczął otwarcie mówić, co mu nie pasuje.

Kilka miesięcy temu przedłużył kontrakt z Liverpoolem o pięć lat, stawiając warunek, że zgodzi się złożyć podpis, jeśli dostanie tyle władzy, co Alex Ferguson w Manchesterze United. Dostał, co chciał, i w pierwszym sezonie doprowadził do katastrofy. Po powrocie z Debreczyna, gdzie chociaż Liverpool wygrał, to jednak zwycięstwo Fiorentiny nad Lyonem odebrało mu resztę nadziei na awans, powiedział, że nie czuje się zagrożony i na pewno dalej będzie prowadził drużynę. Potwierdził to dyrektor generalny Liverpoolu Christian Purslow. Przypomniał, że we wcześniejszych spotkaniach z Olympique Lyon piłkarze Beniteza tracili gole w ostatnich minutach, więc do awansu zabrakło im przede wszystkim szczęścia. – Nie ma podstaw do podejmowania decyzji w sprawie menedżera, to nie jest nasz sposób prowadzenia biznesu – stwierdził.

Parslow stwierdził, że pieniądze stracone na braku awansu do fazy pucharowej, można odzyskać w Lidze Europejskiej. Według analityków – to niemożliwe. W zeszłym sezonie Liverpool zarobił 23 miliony euro, z czego 8 za cztery mecze po wyjściu z grupy. Rywale w Lidze Europejskiej raczej nie wypełnią trybun. Chyba że wypełnią się po apelu Gerrarda. W maju może się okazać, jak głęboka jest rana po odpadnięciu z Ligi Mistrzów. Kibice na forach internetowych się obawiają, że ich klub może się wykrwawić i powtórzyć scenariusz Leeds United, które niedawno grało w półfinale Ligi Mistrzów, a później w wyniku długów zniknęło z mapy wielkiego futbolu.

Liverpool Beniteza trzy razy grał w półfinale Ligi Mistrzów, dwa razy w finale, raz – w 2005 roku wygrał pamiętne spotkanie z Milanem w Stambule. Benitez uważa, że przez cztery lata rozpieścił kibiców i teraz wymagają niemożliwego. Kibice zarzucają mu kompletnie nietrafione transfery: 20 milionów funtów na Alberto Aquilaniego z Romy, który traci sezon z powodu kontuzji, 11 milionów na Ryana Babbela, którego od kilku miesięcy nikt nie chce odkupić, czy też 20 milionów na Robbiego Keana z Tottenhamu, który później był w stanie tylko reklamować pociągi Londyn – Liverpool. Na ekspresie łączącym oba miasta zainstalowano baner informujący, że trasę w tę i z powrotem szybciej pokonuje tylko Robbie Keane. Zawodnik po pół roku na Anfield wracał do Tottenhamu za 12 milionów funtów, 8 milionów zostało w błocie.

Benitezowi wytyka się też zgodę na sprzedaż Xabiego Alonso do Realu Madryt, ale w tym przypadku menedżer Liverpoolu miał podobno niewiele do powiedzenia. Gdy klub przejmowali Amerykanie Tom Hicks i George Gillet, zadłużony był na 170 milionów funtów, teraz zadłużenie sięga już 300 milionów. Obecny sezon na pewno już bez wielkich sukcesów, może być najważniejszy z wielu ostatnich. „Chelsea ma ocean pewności siebie, Liverpool musi przejść największą próbę charakteru” pisze „Guardian”. Jeśli zabraknie charakteru i wyników, zabraknie też w końcu pieniędzy.