Podstawowe kryterium zatrudnienia to dyspozycyjność. Jadą zawsze tam, gdzie każe Komisja do Zwalczania Dopingu w Polsce, i muszą brać pod uwagę, że termin powrotu do domu może się przesunąć, bo pęcherze nie zawsze słuchają sportowców.
W sprawie ich wykształcenia nie zgłasza się przesadnych wymagań, komisji bardziej zależy na odpowiednich cechach charakteru: umiejętności budzenia zaufania, tworzenia dobrych relacji z kontrolowaną osobą i kulturze osobistej. Tak się składa, że większość ma jednak dyplomy ukończenia AWF lub Akademii Medycznej. To zwykle byli sportowcy, już po wyczynowym etapie kariery, jest także spora grupa lekarzy – to podstawowe środowisko. Parytet nie jest potrzebny. Jak w sporcie, tak w kontroli jest mniej więcej tyle samo kobiet, co mężczyzn.
W oficjalnej nomenklaturze to oficerowie antydopingowi. Rdzeń stanowi 35 osób współpracujących z komisją na stałe. Pozostali to aplikanci, bo fluktuacja kadr, choć niewielka, jednak jest. Komisja do Zwalczania Dopingu miała dla nich w 2009 roku 407 wyjazdów służbowych, w czasie których pobrali dokładnie 2644 podwojone próbki moczu – 1383 podczas zawodów oraz 1261 poza miejscem rywalizacji.
Ktoś powie, że mało, bo w samym Vancouver od 4 lutego do finału igrzysk zaplanowano 2300 testów moczu i krwi, ale w Polsce na więcej nas nie stać. Nas, bo kontrolerzy jeżdżą za nasze. Komisja do Zwalczania Dopingu w Polsce jest jednostką budżetową, jej prace w całości finansuje Ministerstwo Sportu i Turystyki. W 2009 roku dostała 4 mln bez paru złotych, w tym roku jest o 10 procent mniej, ok. 3,6 mln. Komisja ma stałe filie w stolicy i w Poznaniu, przygotowuje ośrodek w Gdańsku, tworzy nowy w Krakowie.
Dyrektor biura komisji Michał Rynkowski potwierdza, że pieniędzy ma względnie mało, że na same kontrole idzie aż 73 procent budżetu, ale droższa od delegacji jest zawarta w tych procentach analiza laboratoryjna próbek.