Jeden z takich przypadków opisała niedawno "Gazeta Wyborcza". Dotyczy on Wiary Lecha, czyli stowarzyszenia kibiców, które za zgodą władz klubu pilnuje porządku na stadionie w Poznaniu. Grupie tej prokuratura zarzuca handel narkotykami w czasie meczu, a także organizowanie mordobić zwanych ustawkami.
Jak powiadam, nie dziwi mnie to zbytnio, bo pamiętam, że w czasach szkolnych sprytni nauczyciele wyznaczali często na dyżurnego największego rozrabiakę. I zwykle mieli spokój. Ale tylko do momentu, gdy do szkoły zaczęli przychodzić rodzice ciężko pobitych przez dyżurnego kolegów. W Poznaniu też mają teraz skutki uboczne swojego pragmatyzmu.
Kluby romansują z kibolami nie tylko dlatego, że nie chcą rozrób na trybunach i walk z policją podczas każdego meczu. Władze Lecha wiedzą doskonale, że przykręcenie śruby szalikowcom może oznaczać pustki na trybunach. Oraz ciszę lub co najwyżej obelgi, tak jak na Łazienkowskiej w Warszawie. Zwolnionych przez chuliganów miejsc nie wypełnią ojcowie z małymi dziećmi, którzy nagle zaczną przychodzić na mecze. A puste krzesełka to przecież także pustki w klubowej kasie.
To z tej przyczyny szefowie Górnika Zabrze przeszli do porządku nad agresywną wizytą kiboli na treningu prowadzonym przez słynnego Henryka Kasperczaka. To z tego powodu prezes Wisły Kraków Ludwik Miętta-Mikołajewicz, po tym jak szalikowcy spuścili powietrze z opon w samochodach koszykarek, powiedział: – Rozumiem rozgoryczenie fanów. I dodał: – Chcemy uniknąć konfliktu z kibicami.
Wszystko jasne. Kto nie stosuje tej elastycznej taktyki, ten traci. Tak jak szefowie warszawskiej Legii, którzy wydali wojnę kibolom. Chwała im za to, podobnie jak tym wszystkim, którzy w tej antykibolowskiej batalii uczestniczą. Nigdzie jednak (łącznie z wywiadem z premierem Donaldem Tuskiem w "Gazecie Wyborczej") nie dostrzegłem pomysłu, jak ucywilizować te dziesiątki tysięcy piłkarskich szalikowców, nie wyganiając ich jednocześnie ze stadionów. Trzeba znaleźć jakiś złoty środek, którym na pewno nie jest romansowanie z przestępcami.