[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/blog/2010/05/19/karol-stopa-fortuna-czeka/]Skomentuj[/link][/b][/wyimek]
Wraz z ich pojawieniem się straciła sens gra delikatna, polegająca na tym, by jak najrzadziej psuć. Pojawiło się słynne „play for winner”, credo akademii Nicka Bollettieriego. Graj tak, by natychmiast skończyć akcję – tłumaczyli trenerzy.
Ten styl, podobający się młodzieży, z jednej strony kusił, z drugiej przerażał. Szybko się okazało, że jest też kontuzjogenny. W miarę jak jego prekursorki znikały, a po wyleczeniu uspokajały swoje zagrania, znów nastawała moda na zachowawczość. Fantastycznie biegające, atletycznie przygotowane dziewczyny robiły wszystko, byle tylko piłki nie zepsuć. Zero ryzyka, zero taktyki, w efekcie lawina nudnych i długich meczów, podczas których nic się nie działo.
Ostatnie turnieje pokazały, że kobiecy tenis wciąż jest na zakręcie. Mimo podobnej obsady za każdym razem ktoś inny rządził i kompletnie inny styl brał górę. Mieliśmy najpierw belgijską klasykę, czyli powrót na ceglaną mączkę Justine Henin (Stuttgart), potem hiszpańską iluzjonistkę, a więc popisy Marii Jose Martinez Sanchez (Rzym), wreszcie francuskie bum-bum – odmłodzone wydanie sióstr Williams w osobie Aravane Rezai (Madryt). Fortuna czeka na tego, kto zgadnie, jaką obsadę będzie miał kobiecy finał w Paryżu. Sposób, w jaki Rezai potraktowała w Hiszpanii Justine Henin i Jelenę Jankovic, dwie dawne liderki rankingu WTA, zmusza do myślenia. 23-latka z Saint Etienne gra na jedno uderzenie i ma więcej zysków niż strat mimo samobójczej chwilami strategii. W finale z Venus Williams, w końcu mistrzynią tego samego gatunku, uderzenia Francuzki nie robiły już takiego wrażenia. Pojawiła się też nagle w drugim secie bezradna Aravane i to tłumaczy, dlaczego na razie nie jest to zawodniczka z pierwszej piątki.
Przed rokiem w Strasburgu muzułmanka z rakietą wygrała pierwszy turniej WTA, potem na wyspie Bali była najlepsza w imprezie dla mistrzowskich rezerw.