Fajdek po ostatnim rzucie skrył twarz w dłoniach i położył się na ziemi. Długo nie wstawał, nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Tylko 72 m i dopiero siódme miejsce – nie musiał czekać na drugą grupę zawodników, by wiedzieć, że to za mało, żeby znaleźć się w finałowej dwunastce.
Plan był jasny: w pierwszej próbie uzyskać wymagane minimum (76,5 m) i zapomnieć o Londynie. Cztery lata temu w olimpijskim debiucie Fajdek nie wytrzymał presji i zepsuł wszystkie trzy rzuty w eliminacjach. Ale wtedy nie był jeszcze mistrzem Europy i świata, murowanym kandydatem do złota, regularnie posyłającym młot poza granicę 80 m (do Fajdka należy dziesięć najlepszych wyników na świecie w tym roku), tylko jednym z młodych, ambitnych wilczków. W Rio to nie miało prawa się powtórzyć. A jednak koszmary wróciły.
Pierwsze podejście niezaliczone, w drugim zaledwie 71,33 m. Nerwy, strach, ale i nadzieja, bo miesiąc temu w mistrzostwach Europy w Amsterdamie Fajdek pierwsze dwie próby spalił, a potem się obudził i nie dał szans konkurencji.
Tym razem szczęśliwego zakończenia się nie doczekaliśmy. 72 m (17. pozycja) to było wszystko. – Jadę przebukować bilet – powiedział Fajdek w drodze do autobusu.
By wejść do finału, wystarczyło rzucić nieco ponad 73 m. Barierę 76,5 m oprócz Nowickiego (77,64) przekroczył jeszcze tylko Iwan Cichan, Białorusin z niechlubną dopingową kartą.