Badanie trwa kilka godzin, więcej czasu potrzeba na opracowanie raportu. W próbce A stwierdzono obecność „analogu erytropoetyny”, czyli syntetycznego odpowiednika naturalnego EPO. Na razie nie wiadomo, czy chodzi o środek starej generacji, czy jego nowoczesną, trudniej wykrywalną wersję (CERA, NESP). Wykrycie EPO i stwierdzenie podwyższonego poziomu hematokrytu (czerwonych krwinek) jest jednoznacznym dowodem dopingu.
Szansa, że próbka B będzie czysta, jest niewielka. Przewodniczący Komisji do Zwalczania Dopingu w Polsce prof. Jerzy Smorawiński powiedział „Rz”, że wymiar ewentualnej kary nie zależy od poziomu wykrytego środka i wielkości przekroczenia wskaźników kontrolnych.
– Orzeczenie winy zależy od samego wystąpienia incydentu dopingowego. Nie możemy go uzależniać np. od procentowego wzrostu poziomu hematokrytu, gdyż większość wpadek na stosowaniu EPO polega na błędnym wyliczeniu czasu potrzebnego na wypłukiwanie śladów wspomagania z organizmu. Kara może być mniej lub bardziej surowa, na pewno znany jest jej dolny wymiar – co najmniej dwa lata dyskwalifikacji – stwierdził. Od niedawna MKOl za dopingową wpadkę na igrzyskach wyklucza zawodnika z kolejnych.
Dyrektor biura Komisji do Zwalczania Dopingu Michał Rynkowski powiedział, że w okresie trzech miesięcy przed Vancouver zdołano przebadać ok. 80 procent reprezentacji Polski. Wśród badanych nie było jednak Kornelii Marek, która wiele czasu spędzała za granicą.
Polska komisja nie ma możliwości wielokrotnego badania krwi sportowców (to zbyt skomplikowane organizacyjnie i za drogie), tworzenia, wzorem Międzynarodowej Unii Kolarskiej, ich paszportów biologicznych i wczesnego wykrywania odchyleń od normy. Dopiero tak szczelny system śledzenia byłby w stanie zapobiec wpadce w Vancouver.