Szczęście Józefa G.

O śmierci Józefa Gomolucha nie pisano na pierwszych stronach gazet. Nawet dla większości młodego pokolenia dziennikarzy sportowych jest to postać anonimowa, więc i na kolumnach sportowych (z wyjątkiem katowickiego „Sportu”) informację trudno było znaleźć.

Publikacja: 21.12.2007 03:08

Ale na ulicy Cichej w Chorzowie Gomoluch to był ktoś. Wielki zawodnik, który w latach 60. i 70. rozegrał w niebieskiej koszulce Ruchu ponad 200 meczów i kojarzył się z legendarną drużyną tamtych lat. Drużyną Antoniego Piechniczka, Antoniego Nieroby, Eugeniusza Fabera, Edwarda Hermana, Zygmunta Maszczyka, Bernarda Bema, Bronisława Buli, Jana Rudnowa, Alojzego Łyski, Eugeniusza Lercha, Piotra Drzewieckiego i wielu innych piłkarzy. Takich, którzy nawet jeśli nie robili wielkich karier w innych klubach lub reprezentacji, pozostają symbolami i legendami drużyn, w których spędzili najlepsze lata.

Pamięta się ich za to, że oddaliby za swoją drużynę życie, że strzelili wyjątkową bramkę, walczyli mimo złamanej nogi lub komuś innemu tę nogę złamali. Futbol jest zjawiskiem szczególnym i lepiej się nie rozwodzić nad przyczynami miłości kibiców do piłkarzy, na których czasami fachowcom szkoda czasu. Józef Gomoluch, zwany przez kolegów i kibiców Józikiem, był mizernej postury, nie rzucał się w oczy, a dziennikarz, który chciałby usłyszeć od niego zwierzenia na temat gry w piłkę, trafiał na mur milczenia. Każdy z nas zna takich sportowców. Gdy robimy z nimi wywiady, pytania są znacznie dłuższe od odpowiedzi kończących się często na słowach „tak” lub „nie”.

Józik Gomoluch był jednym z takich rozmówców. Ale wychodził na boisko i już nic nie musiał mówić. To, co robił, jak walczył, jak się poświęcał, jak niczego nie udawał, mówiło za niego. Marzył o tym, żeby zagrać w reprezentacji Polski i raz jeden w życiu w niej się znalazł. W roku 1967 trener Michał Matyas powołał go do reprezentacji na niewiele znaczący towarzyski mecz z Rumunią w Krakowie. Gomoluch wszedł na boisko z ławki rezerwowych i spędził na nim najpiękniejsze 23 minuty swojego życia.

Potem, wraz z kolegą z GKS Katowice Zygmuntem Schmidtem, pojechał do Chorzowa, gdzie z radości pił jeden kieliszek wódki po drugim. Aż wreszcie, po którymś z nich, może podpuszczony przez kolegów, włożył koszulkę z białym orłem, może wyszedł w niej nawet na ulicę. Obnosił się ze swoim szczęściem, był dumny, że grał w reprezentacji Polski, i ci, którzy go znali, cieszyli się z nim, bo Józika nie można było nie lubić.

Ale znalazł się ktoś, kto uznał, że Gomoluch sprofanował godło narodowe, i od tej pory grał już z łatką Ślązaka, który białego orła utopił w kieliszku. To była wielka krzywda, bo Gomoluch włożył tę koszulkę właśnie dlatego, że ją szanował i cenił. Niewiele mówił, więc swoją radość i dumę chciał wyrazić gestem. Zrobił to tak, jak umiał.

Dlaczego nie napisałem tego wszystkiego, kiedy Józik Gomoluch jeszcze żył?

Ale na ulicy Cichej w Chorzowie Gomoluch to był ktoś. Wielki zawodnik, który w latach 60. i 70. rozegrał w niebieskiej koszulce Ruchu ponad 200 meczów i kojarzył się z legendarną drużyną tamtych lat. Drużyną Antoniego Piechniczka, Antoniego Nieroby, Eugeniusza Fabera, Edwarda Hermana, Zygmunta Maszczyka, Bernarda Bema, Bronisława Buli, Jana Rudnowa, Alojzego Łyski, Eugeniusza Lercha, Piotra Drzewieckiego i wielu innych piłkarzy. Takich, którzy nawet jeśli nie robili wielkich karier w innych klubach lub reprezentacji, pozostają symbolami i legendami drużyn, w których spędzili najlepsze lata.

Pozostało jeszcze 81% artykułu
Sport
Wielkie Serce Kamy. Wyjątkowa nagroda dla Klaudii Zwolińskiej
Sport
Manchester City kontra Real Madryt. Jeden procent nadziei
Sport
Związki sportowe nie chcą Radosława Piesiewicza. Nie wszystkie
Sport
Witold Bańka dla "Rzeczpospolitej": Iga Świątek i Jannik Sinner? Te sprawy dały nam do myślenia
Sport
Kiedy powrót Rosji na igrzyska olimpijskie? Kandydaci na szefa MKOl podzieleni