Przed turniejem na Greków nie stawiał nikt, po turnieju mało kto cieszył się, że zwyciężyli. Byli drużyną grającą chyba najbrzydszy futbol spośród zwycięzców wszystkich finałów mistrzostw Europy.
Turniej w 2004 roku dla wielu kibiców był wielkim rozczarowaniem. Pytano, czy futbol doszedł do ściany, czy aby ratować imprezy wielkiej rangi, nie należałoby skrócić sezonów ligowych. Luis Figo przed przyjazdem na turniej rozegrał 64 mecze w barwach Realu Madryt, Raul tylko o jeden mniej. Zmęczeni Francuzi grali tak, jakby marzyli tylko o szybkim wyjeździe na urlopy.
Tymczasem Angelos Charisteas w całym sezonie poprzedzającym mistrzostwa w Werderze Brema po boisku biegał tylko 887 minut, Traianos Dellas nie mieścił się w składzie Romy, a Giorgios Karagounis rzadko grywał w Interze Mediolan. Mistrzami Europy zostali rezerwowi ułożeni w prawdziwą drużynę przez Otto Rehhagela, bez wątpienia największą gwiazdę tej reprezentacji.
Już mecz otwierający turniej dawał do myślenia. Grecy pokonali Portugalię, która za sprawą schodzącego powoli ze sceny pokolenia młodzieżowych mistrzostw świata z 1991 roku, miała wreszcie sięgnąć po jakieś trofeum. Ale już dwie kolejne potyczki w grupie (remis z Hiszpanią i przegrana z Rosją) nie świadczyły o mistrzowskiej formie Greków. Drużyna Rehhagela awansowała jednak do ćwierćfinału.
W fazie grupowej, podobnie jak cztery lata wcześniej, rozczarowali Niemcy. Co prawda trafili do „grupy śmierci”, bo Czechy i Holandia miały aspiracje na złoto, jednak remis z debiutującą na wielkiej imprezie Łotwą stanowił powód do wstydu.