Był rok 1974, zaczynał się czas dominacji Bjoerna Borga. Z kilku obejrzanych meczów Szweda, za każdym razem wygrywanych z wdziękiem automatu, niewiele zostało w głowie.
Turniej Roland Garros ma rangę nieoficjalnych mistrzostw świata na ceglanej mączce. Nawierzchnia kortów i sposób ich przygotowania to doskonałość w stanie czystym. Teoretycznie ten rodzaj podłoża wydaje się nam bliski. W istocie gra w tenisa w Paryżu oraz w dowolnym polskim klubie to jak jazda nową autostradą, a za chwilę pełnym dziur i nierówności osiedlowym asfaltem.
Przed laty ze Zdzisławem Ambroziakiem zafundowaliśmy sobie pół godziny przyjemności na tych wyjątkowych kortach. Dziś, śledząc z fotela długie wymiany w wykonaniu mistrzów oraz ich swobodne ślizganie się po bardzo twardym, ale przyjaznym dla nóg podłożu, odczuwam wielką frajdę. Wiem, że to jest tenis bardzo mi bliski, jakiemu poświęcę każdą godzinę wolnego czasu. Strach mnie tylko ogarnia, kiedy słyszę o kolejnych sztucznych wynalazkach mających w przyszłości uwolnić kortowych od nadmiaru obowiązków.
Po pięciu latach bezwzględnej dominacji Rafaela Nadala i po ostatnim sukcesie, pieczętującym wielkość Rogera Federera, mało kto dopuszcza teraz inny finał w Paryżu. Z drugiej strony nie wolno zapominać, że w przeszłości to właśnie ten turniej kreował dwa razy więcej nowych mistrzów niż Australian Open, Wimbledon czy US Open.
U pań lista kandydatek do odebrania Pucharu Suzanne Lenglen jest w tym roku wyjątkowo długa. Coraz częściej słychać opinie, że zaczęła się w kobiecym tenisie zmiana pokoleniowa. Historia – także paryskiego turnieju – dowodzi, że przy takim przekazywaniu pałeczki emocje oraz poziom rosną. Pojedynek przypominający międzypokoleniowy finał z roku 1999, kiedy Steffi Graf pokonała w dramatycznych okolicznościach Martinę Hingis, kibice przyjęliby dziś z otwartymi ramionami.