Zarówno u grających, jak i tych, którzy pojedynek oglądali. W tenisie – jak w tangu – by zbudować odpowiedni nastrój, trzeba dwóch osób. O tym, że Belgijka znakomicie wypada na ceglanej mączce, wiadomo od dawna. Rosjanka z kolei od zawsze na tej nawierzchni czuła się najgorzej. Tym razem więc to ona wpłynęła w pierwszej kolejności na urodę i poziom widowiska.

Przebieg paryskiej konfrontacji wywołał z pamięci mecz tej pary sprzed trzech lat w finale turnieju mistrzyń w Madrycie. Tam też była zbliżona dramaturgia, trudne i długie wymiany, a wrażeń tyle, że w głowie się kręci. Belgijka od zawsze gra w tenisa w sposób klasyczny i naturalny. Używa chyba najpiękniejszego na świecie jednoręcznego bekhendu, jej piłki podcinane mają długość i szybkość odbić atakujących, woleje robią wrażenie choćby z racji postury zawodniczki. Rosjanka w sensie techniki gry to produkt z taśmy, efekt szkolenia w jednej z amerykańskich akademii. Potrafi grać lepiej, niż ją wyuczono, bo ma niesamowitą wolę walki i wie, jak skorzystać ze swoich bardzo długich rąk i nóg. Czasem trudno uwierzyć, że w tak prosty sposób można osiągnąć aż taką skuteczność.

Szkoda, że taki mecz musiał się odbyć już na półmetku paryskiej imprezy.

[ramka][link=http://blog.rp.pl/stopa/2010/06/01/tenis-jak-tango/]Skomentuj[/link][/ramka]