[b][link=http://blog.rp.pl/szczeplek/2010/06/15/dzieci-tsubasy/]Skomentuj na blogu[/link] [/b]
Było to coś wyjątkowo koszmarnego, zabraniałem swoim dzieciom podchodzenia do telewizora, żeby w nocy nie krzyczały, bo Tsubasa wyglądał jak syn Godzilli i Rodana, Ptaka Śmierci. Ten Tsubasa biegł co tydzień (bo to niestety był serial) za piłką, nie wiem, czy dobiegł, bo nigdy nie obejrzałem jego meczu do końca. Ale film stanowił świadectwo czasów. Reformy meidżi to był pryszcz w porównaniu z zauroczeniem Japonii futbolem w ostatniej ćwierci XX wieku. Kazuyoshi Miura, pierwszy piłkarski idol w Tokio i okolicach, wyjechał nawet do Brazylii, żeby tam się uczyć gry.
Potem piłkarze w wieku przedemerytalnym z całego świata zjeżdżali do Kraju Kwitnącej Wiśni, gdzie założona dopiero co J-League gwarantowała wysokie dochody.
Z piłkarzami przybywali trenerzy, z Brazylijczykami włącznie, i w krótkim czasie piłka stała się w Japonii zjawiskiem na tyle atrakcyjnym, że przyciągała na trybuny dziesiątki tysięcy kibiców, z sumitami włącznie.
A kiedy Hidetoshi Nakata został pierwszym japońskim piłkarzem w Serie A i zaczęła się japońska turystyka futbolowa, można już było mówić o zjawisku. Bo jak Japończyk zacznie jeździć po świecie i wyciągać swój aparat, to koniec. Wejdzie nawet na górę Mojżesza, żeby się zaczaić na wschodzące słońce.