[b][link=http://blog.rp.pl/stopa/2010/06/22/mowa-do-trawy/]Skomentuj na blogu[/link][/b]
Po kilka razy dziennie patrzymy teraz na biegające za piłką po zielonych murawach stadionów w RPA reprezentacyjne jedenastki. Wydają się wpasowane w otoczenie, nic im specjalnie na tym podłożu nie przeszkadza, od kiedy sięgnąć pamięcią, piłkarskie mecze rozgrywano w takich warunkach.
Na londyńskich trawnikach All England Clubu ruszył Wimbledon. Wielki zawodowy turniej, który jest corocznym powrotem do korzeni. Rzut oka na pierwszy z brzegu mecz pozwala się zorientować, że tenis na trawie wygląda jednak dość dziwnie. Aż trudno uwierzyć, że pod taką właśnie postacią kiedyś go wymyślono.
Krótko przystrzyżony trawnik jest nawierzchnią dającą wyraźny dyskomfort w porównaniu z kortem ziemnym albo twardym. Piłki ślizgają się po kontakcie z zielonym podłożem, zamiast skakać wysoko do góry. Bieganie po trawie przypomina wyprawę w zwykłym podzelowanym obuwiu na lodową taflę.
Amerykański magazyn „Tennis” dokonał niedawno inwentaryzacji ogólnodostępnych kortów trawiastych w Stanach. Doliczono się ledwie 30 „grass courts”, z zastrzeżeniem, że za chwilę będzie ich jeszcze mniej. Właściciele coraz częściej notują wycofywanie rezerwacji, bo gracze rekreacyjni po kilkunastu minutach zgłaszają się do recepcji z pretensją, że nie da się normalnie grać na czymś takim.