Inne być nie mogą, bo przecież szkoleniowcy przeważnie tracą pracę po spektakularnych porażkach. Takich jak ta, która przytrafiła się siatkarzom Daniela Castellaniego. Tylko że w przypadku rozwodów istnieje opcja „bez orzekania o winie”, a przy rozstaniach z trenerami taki wariant nie wchodzi w rachubę.

W ciągu kilku tygodni, które upłynęły od powrotu siatkarzy z mistrzostw świata, Castellani raz był winien bardziej, raz mniej, a zdarzało się nawet, że był całkowicie bez grzechu. Wszystko zależało od tego, z kim rozmawiali dziennikarze. W końcu jednak siatkarski sąd orzekł: winien.

Mam do całej sprawy stosunek dość przewrotny. Gdy na początku 2009 roku działacze deliberowali, kogo zrobić szkoleniowcem kadry po zwolnieniu Raula Lozano, byłem zdecydowanie za trenerem z Polski. Siatkówka jest perłą w naszym sporcie, więc dlaczego mamy ten skarb powierzać komuś obcemu? Polski trener to większa szansa na zdyskontowanie hossy w wymiarze szkoleniowym, na ciągłość, której dziś w naszym sporcie tak brakuje. Była jednak wtedy moda na obcokrajowców (piłka nożna, koszykówka, tenis), więc wybrano Castellaniego.

Ale teraz uważam, że Argentyńczyk dostał wymówienie niesprawiedliwie. Sprawę we Włoszech zawalili zawodnicy. Nie wytrzymali psychicznie starcia z Brazylią i nie potrafili się podnieść w meczu z Bułgarią. Oto cała prawda. Co bowiem może zrobić trener, gdy jednego dnia jego siatkarze grają bardzo dobrze, a drugiego – katastrofalnie? To przeczy teorii o złym przygotowaniu do turnieju. Wsparcie, którego udzielili Castellaniemu zawodnicy, gdy ważyły się jego losy, dobitnie świadczy o wyrzutach sumienia.

Tak czy inaczej, Castellaniego w Polsce już nie będzie. Zastąpi go krajowy szkoleniowiec. Jesteśmy dziś w punkcie, w którym powinniśmy być 22 miesiące temu. Problem polega na tym, że sytuacja w reprezentacji nie już taka sama jak na początku 2009 roku. Po jakimś czasie może się okazać, że jednak bardziej opłacało się zostawić Castellaniego.