Karta Olimpijska, którą od czasów Pierre'a de Coubertina zmodyfikowano w tylu miejscach, że już w niczym nie przypomina oryginału, pod jednym względem jest niezmienna: jakiekolwiek manifestacje polityczne czy światopoglądowe są zabronione pod groźbą usunięcia z igrzysk.
Ostatnia spektakularna polityczna manifestacja sportowców miała chyba miejsce w Meksyku w roku 1968. Tommie Smith i John Carlos stojąc na podium unieśli w górę pięści w czarnych rękawiczkach na znak poparcia dla Czarnych Panter.
Zostało po tym jedno z najsłynniejszych sportowych zdjęć XX wieku. Ale pamiętam też drugie, zrobione nazajutrz: biały jegomość w kowbojskim kapeluszu pokazuje medalistom drzwi, a oni, patrząc w ziemię, opuszczają wioskę olimpijską. Od tamtej pory na świecie zmieniło się wszystko, ale gdyby dziś ktoś poszedł w ślady amerykańskich sprinterów, zgodnie z Kartą Olimpijską, czekałby go taki sam los.
O medale igrzysk walczą w naszych czasach zawodowcy zarabiający miliony, Międzynarodowy Komitet Olimpijski sprzedaje ten spektakl jak Hollywood filmy, ale aktor na wręczeniu Oscara może mówić, co chce, a sportowiec po zdobyciu złotego medalu nie może na konferencji prasowej powiedzieć, że Putin to despotyczny homofob. Nie wiem, ilu ze sportowców chciałoby to uczynić, przypuszczam, że łatwiej byłoby o protest w sprawach obyczajowych niż politycznych, ale tego w Soczi raczej się nie dowiemy.
Najbardziej irytujące jest to, co MKOl i gospodarze już w Pekinie zaproponowali zamiast wolności słowa, a teraz Rosjanie w Soczi chcą pójść w ich ślady. Chińczycy wyznaczyli specjalne miejsca, gdzie każdy mógł mówić, co mu się podobało, daleko od miasta i pod czujnym okiem bezpieki. Chętnych prawie nie było. W Soczi ma być lepiej – enklawy wolnego słowa położone będą bliżej centrum. Rosyjskie władze już dziś gwarantują bezkarność w stylu Hyde Parku, gdzie w wyznaczonym miejscu od lat występują malowniczy odmieńcy mogący głosić dowolne idee, byle nie krytykowali brytyjskiej monarchii.