Mój złoty medal to ludzie

Radosław Hyży - Były koszykarz, reprezentant Polski, który nie odwrócił się od Śląska Wrocław, nawet gdy drużyna spadła niemal na dno. Pomógł jej wrócić do elity. Dzisiaj jest asystentem trenera.

Publikacja: 26.11.2015 16:01

Mój złoty medal to ludzie

Foto: PLK.pl/Wikimedia Commons, Andrzej Romanowski AR Andrzej Romanowski

Rzeczpospolita: Skończył pan sportową karierę latem, po sezonie. Po cichu, bez pożegnalnego meczu. Dlaczego?

Radosław Hyży: Ale ja takiego meczu wcale nie chciałem.

Dlaczego?

Pamiętam, jak mój tata odchodził po latach ze swojego zakładu pracy. Nie przypominam sobie, by urządzał z tej okazji bal. Pamiętam, że pożegnał się z najbliższymi kolegami, była kawa, wspomnienia. I to wszystko. Dlaczego, kiedy ja skończyłem pracę w swoim zakładzie, mam z tej okazji organizować benefis? Nie przekonali mnie.

Czyli ktoś próbował...

Owszem. Ale mnie się to nie podoba. Nie chcę czegoś takiego. Nawet wręczenie pamiątkowej koszulki przed jednym z meczów było dla mnie krępujące i uważam, że to i tak było za dużo. Ludzie mylą dwóch Radosławów – tego z boiska i tego w życiu prywatnym. Może kiedyś na parkiecie bywałem porywczy, ale na co dzień jestem bardzo spokojnym człowiekiem. Nie lubię tłumów, zamieszania, nie czuję się dobrze, brylując w telewizji czy gazetach. Sam nie wiem, czemu udzielam tego wywiadu. Może dlatego, że wyszedłem z wprawy i chciałem się sprawdzić?

Rzeczywiście, bardzo rzadko udziela się pan w mediach. Z czego to wynika?

Zawsze uważałem, że trzeba być szczerym. Dziennikarze nieraz łapali mnie za słówka, a potem słono za to płaciłem. Ludzie odbierali mnie takiego, jakiego zobaczyli przez parę chwil przed kamerami telewizji. Dziś wolę z tymi ludźmi porozmawiać na ulicy, w tramwaju. Wtedy mogą się przekonać, jaki naprawdę jestem.

Benefisu nie było, ale na pewno sam podsumował pan 20 lat gry w koszykówkę. Z czego jest pan najbardziej dumny?

Na tak postawione pytanie tydzień temu dałbym inną odpowiedź niż dziś. Wszystko zależy od chwili, momentu. Od tego, z kim rozmawiam, z kim wspominam, ale i od tego, czy dziś bolą mnie plecy, czy kolana. Nie potrafię dobrze odpowiedzieć na to pytanie.

A puchary, medale?

Do nich nie przywiązuję żadnej wagi. Leżą gdzieś schowane w domu. Jestem szczęśliwy z powodu ludzi, których miałem okazję dzięki koszykówce poznać. I którzy ukształtowali mnie jako człowieka. Wie pan, co przez te lata było najfajniejsze?

Co?

To, że tak często zmieniałem miejsce zamieszkania. Słupsk, Tarnów, Inowrocław, Kwidzyn, Zgorzelec, Dijon, Kasztela, Prościejów... Wszędzie zostawiłem kawałek swojego serca.

Myślałem, że sportowiec dąży do stabilizacji.

Tak, i ja też do niej dążyłem! Chciałem być jak Maciek Zieliński, który całe życie spędził w Śląsku i kibice go kochają. Nie udało mi się, ale dziś mnie to już nie martwi. W każdym z miejsc, w których grałem w koszykówkę, spotkałem jedną–dwie osoby, dzięki którym nigdy nie traciłem wiary w człowieka. Mogli mi nie płacić, trener mógł mnie nie lubić, ale ludzie... Aż chciało się dla nich pracować. To oni mnie motywują. Zdarzają się zakręty, porażki, ale jeśli ktoś jest z tobą na dobre i złe, to masz najlepszą motywację. Możesz od nich czerpać, budować relacje, które formują cię jako człowieka. Dzięki nim jestem tym, kim jestem.

Co było największym błędem w pana karierze?

Zagubiłem się w życiu kilka razy. Ale sport nauczył mnie, że błąd nie jest grzechem. Najważniejsze, by z każdym krokiem robić ich coraz mniej. Nie ma tak, że rozegra się spotkanie idealne – będzie się trafiać każdy rzut, a do tego zagra się perfekcyjnie w obronie. Tak się nie da. Ale przez trening trzeba się do tej perfekcji zbliżyć.

Mówił pan kiedyś, że zrobił karierę ponad miarę, że byli lepsi, zdolniejsi, ale pan pokonał ich zawziętością.

I zawsze mnie to zasmucało. Tak nie powinno być. Ci, którzy mają talent, powinni móc go pokazać. Wielu moich wspaniałych kolegów dziś nie radzi sobie w życiu, a mogli być znakomitymi koszykarzami. Zaszedłem daleko, bo przychodziłem na trening i pracowałem. Dziś jako trener uwielbiam patrzeć na talenty w czystej postaci. Na młodych graczy, którzy mają w sobie coś z artystów. Będę takich graczy ciągnął za uszy i namawiał ich, by się nie poddawali.

Pan nie chciał być artystą?

Chciałem. Starałem się, trenowałem i przez to, że mi się to nie udawało, chodziłem smutny. Dopiero po latach, myślę, że około trzydziestki, uświadomiłem sobie swoje ograniczenia – że nigdy nie będę dobrze rzucał wolnych, że nie będę najszybszy czy najlepszy technicznie. I zmieniłem nastawienie. Postanowiłem być dobry w konkretnym elemencie gry, stałem się dobrym rzemieślnikiem. I na tym zakończmy. Nie lubię wracać do przeszłości.

Porozmawiajmy o Śląsku. Za pierwszym razem, w 2003 roku, przychodził pan do zespołu grającego w Eurolidze, walczącego o mistrzostwo Polski. Ostatnim razem, w 2011 roku, był to już inny Śląsk – grający w II lidze, będący na początku odbudowy. To było coś w rodzaju poświęcenia dla ukochanego klubu?

Już wcześniej rozmawialiśmy z żoną, że chcielibyśmy gdzieś osiąść na stałe, kupiliśmy mieszkanie we Wrocławiu. W tym samym czasie dostałem ofertę od Śląska, spodobał mi się pomysł odbudowy drużyny. Nie wahałem się ani chwili.Tak naprawdę moje poświęcenie było większe za pierwszym razem, w 2003 roku. Miałem propozycję przedłużenia kontraktu z Dijon, oferowali mi dobre pieniądze. Ale ja się uparłem, że chcę grać we Wrocławiu, w Eurolidze, z Maćkiem Zielińskim w jednej drużynie, przed wypełnioną Halą Ludową. Niektórzy zarzucali mi, że to była dziwna decyzja, ale nigdy jej nie żałowałem.

A przejścia do zawodu trenera?

Absolutnie nie. Koszykarze kończą kariery, bo nikt już ich nie chce u siebie w drużynie, bo nie chce im się grać, bo szukają innego pomysłu na życie. A ja zdałem sobie sprawę, że już nie dam rady fizycznie. Moje ciało powiedziało: Radosławie, kończ. Gdyby nie ból, pewnie dalej bym grał, bo kocham ten sport. Ale spojrzałem na swoje mecze, zobaczyłem, że nie nadążam za młodszymi. Decyzję podjąłem z dnia na dzień. Nie zastanawiałem się i uważam, że postąpiłem słusznie. A to, że od razu otrzymałem ofertę pracy jako trener, uważam za wielki przywilej i szczęście. Dziś nie wyobrażam sobie siebie w innej roli, bo zawsze chciałem zostać trenerem. To takie przedłużenie życia koszykarza. Też mamy mecz, też się do niego przygotowujemy, są treningi, no i nieco więcej obowiązków biurowych, o których jako zawodnik nie wiedziałem. Życie trenera jest bardzo podobne do życia koszykarza, emocje są te same. No, może teraz jestem na meczach troszkę spokojniejszy. I obojętne, czy będę trenerem juniorów czy kadetów, we Wrocławiu czy u rodziców na wsi. Obojętne, bo to wciąż będzie koszykówka, dyscyplina, którą kocham.

Jakim trenerem jest Radosław Hyży?

To pytanie nie do mnie.

A co zrobiłby Radosław Hyży trener, gdyby w swoim zespole zastał siebie samego sprzed 20 lat?

O, byłbym bardzo zadowolony. Byłem zadziorny, ale kochałem sport. To dzięki trenerom, których spotkałem na początku swojej przygody z koszykówką. Bardzo lubiłem Jacka Gembala czy Mirosława Noculaka. Przyglądałem im się i uwielbiałem pasję, z jaką pracowali. Byli tacy wpatrzeni w koszykówkę. I mówiłem sobie w duchu: ja też chcę tak żyć! Inni dorabiali sobie na boku, rozkręcali biznes, a sport był na drugim albo i trzecim planie. A moi trenerzy żyli koszykówką. Imponowało mi to. Więc jeśli widziałbym w jakimś młodym graczu taką pasję, jaką ja miałem w wieku 18 lat, to wiedziałbym, jak się z nim obejść – nawet gdyby był bardzo charakterny i zadziorny, jak kiedyś ja.

Na koniec: czy wciąż po mieście jeździ pan tramwajami?

Oczywiście. Lubię rozmawiać z ludźmi. Wrocławianie rozpoznają mnie, wiedzą, kim jestem. I wymieniają mnie obok legend: Maćka Zielińskiego, Adama Wójcika, Roberta Kościuka, Dominika Tomczyka i Mirosława Łopatki. A przecież to koszykarze stąd, w dodatku kilka razy lepsi ode mnie. Nie wiem, jak mam odwdzięczyć się mieszkańcom Wrocławia za to, jak mnie przed laty przyjęli i do dziś mają za swojego. Nie umiałem rzucać wolnych, a oni mnie napędzali, bym dawał z siebie wszystko. Staram się im dzisiaj jakoś to oddać. Uwielbiam ulicę Grabiszyńską, na której mieszkam, ludzi stąd. Nie wszyscy mają w życiu lekko, ale ja ich rozumiem. Mamy podobne charaktery. Wracając do początku naszej rozmowy, to chyba jest właśnie mój największy sukces.

Taki złoty medal...

Którego mi zresztą brakuje. Zanim zacząłem trenować koszykówkę, osiem lat grałem w tenisa i nigdy nie wygrałem żadnego turnieju. W koszykówce zresztą też, ze Śląskiem zdobyłem srebro i dwa brązy, kilka pucharów. Właściwie to od mojego przyjścia w 2003 roku zaczęły się problemy klubu. Ale może głośno o tym nie mówmy, bo ktoś połączy oba fakty, zorientuje się, o co chodzi, i mnie wyrzuci.

Sport
Wielki sport w 2025 roku. Co dalej z WADA i systemem antydopingowym?
Materiał Promocyjny
Jak przez ćwierć wieku zmieniał się rynek leasingu
Sport
Najważniejsze sportowe imprezy 2025 roku. Bez igrzysk też będzie ciekawie
Sport
Wielki sport w 2025 roku. Kogo jeszcze kupi Arabia Saudyjska?
Sport
Sportowcy kontra Andrzej Duda. Prezydent wywołał burzę i podzielił środowisko
Materiał Promocyjny
5G – przepis na rozwój twojej firmy i miejscowości
Sport
Prezydent podjął decyzję w sprawie ustawy o sporcie. Oburzenie ministra
Materiał Promocyjny
Nowości dla przedsiębiorców w aplikacji PeoPay