—korespondencja z Lahti
Widok Bjoergen przyspieszającej na ostatnim wzniesieniu jak spłoszona kozica, przypomniał wszystkie takie przyspieszenia i wszystkie złote medale norweskiej biegaczki. Kto widział tylko raz, nie zapomni – takiej dynamiki na 14 kilometrze trudnej trasy nie ma żadna inna narciarka. Ostry finisz był niepotrzebny, ostatnia prosta służyła do rozdawania uśmiechów.
Marit Bjoergen wygrała tak, jak sobie wymyśliła. Od pierwszych metrów z przodu, a potem jeden zryw na podbiegu i w połowie dystansu biegła przed dużą grupą już tylko z trzema koleżankami: za plecami mistrzyni trzymała się lokalna bohaterka Krista Parmakoski, Charlotte Kalla i Heidi Weng.
Zmianę nart Bjoergen wykonała z tej czwórki najgorzej, straciła kilka sekund, ale od tego są trudne górki w Lahti, by takie sekundy łatwo odrabiać. Potem jeszcze jedno przyspieszenie i z Norweżką została Finka. Ona też nie dała rady, gdy „starsza pani" (lub młoda matka) uznała, że czas na samotny triumf.
Konferencja prasowa, zapewne trochę wbrew oczekiwaniom, nie przyniosła żadnych trudnych pytań i kontrowersji. Jak na hałas medialny wokół sukcesów pani Marit i innych osiągnięć lub przewin kadry norweskiej było wręcz salonowo: uśmiechy, kurtuazja. grzeczne formułki, miłe zapewnienia,