Korespondencja z Lahti
Sztafeta męska to jest konkurencja do oglądania w Lahti na wiele sposobów. Klasycznie, czyli po fińsku – można kupić bilet i siedzieć na stadionie śledząc start, zmiany i finisz, słuchając przy tym głośnego spikera i wpatrując się w dwie wielkie tablice świetlne na obrzeżach trybun.
Sposób drugi, tańszy: można pójść na miły, ale dość ambitny spacer na zalesione wzgorza i znaleźć sobie dobrą miejscówkę przy trasie w narciarskim parku na obrzeżach miasta. Tam widzi się biegaczy z bliska, można ich niemal dotknąć (choć służby ochronne czuwają) i zobaczyć pot na twarzy, tylko wiedza o rywalizacji umyka z braku szczegółowych danych.
Można też skorzystać z nowoczesności i oglądać bieg na ekranie komputera, nie widząc realnych postaci, nie słysząc oddechów sportowców, krzyków kibiców, tarcia nart o śnieg, ale mając przed nosem elegancką mapkę, a na niej wszystkie sztafety w postaci kolorowych kropek sunących za sobą po czarnych nitkach trasy. To wszystko dzięki namiarom GPS (nadajniki ma każdy uczestnik biegu).
Każdy ze sposób ma swoje zalety i wady, można na upartego je połączyć i mieć transmisję multimedialną, co też się spotyka, ale na nawet na lekkim mrozie nie jest to łatwe. W piątek każdy sposób był dobry, by pokazać kolejny raz, że biegowa potęga Norwegów nie mija. Wygrali względnie łatwo, choć na szczęście emocje były, bo długo dotrzymywali im kroku Rosjanie.