Ciekawe, co po takim meczu powiedziałby Johan Cruyff? Ten wieczór miał przejść do historii jako piękne pożegnanie legendy futbolu. Atmosfera na Camp Nou była rzeczywiście podniosła. Efektowna mozaika ułożona przez 90 tys. kibiców z podziękowaniami dla Holendra, minuta ciszy, której nie były w stanie zakłócić pojedyncze okrzyki, i owacja na stojąco w 14. minucie (z takim numerem grał Cruyff) – to wszystko robiło wrażenie. Zabrakło jednak najważniejszego: atrakcyjnego dla oka futbolu i zwycięstwa Barcelony.
Kiedy Gerard Pique – po słabej, pełnej walki pierwszej połowie – dał wreszcie po blisko godzinie gry prowadzenie Katalończykom, trudno było sobie wyobrazić, że ograniczający się do kontr Real zrobi rywalom krzywdę.
Barca, jak napisała gazeta „Mundo Deportivo", uwierzyła, że ma już mecz pod kontrolą, i zaciągnęła hamulec. Ale nawet po wyrównującej bramce Karima Benzemy, która była ozdobą El Clasico, wydawało się, że gospodarzom nie może stać się nic złego. Tym bardziej kiedy sędzia – najgorszy aktor tego spektaklu – dopatrzył się faulu i nie uznał gola Garetha Bale'a, a chwilę później czerwoną kartką ukarał Sergio Ramosa, choć powinien zrobić to dużo wcześniej.
Real jednak się nie poddawał, w uszach piłkarzy brzmiała motywacyjna przemowa Zinedine'a Zidane'a. – W spotkaniach z Barceloną trzeba umieć cierpieć – opowiadał później Marcelo. I cierpliwość została nagrodzona w samej końcówce, gdy po podaniu Bale'a wynik na 2:1 ustalił Cristiano Ronaldo. Portugalczyk, któremu zarzucano, że w tym sezonie nie błyszczy w ważnych momentach, uciszył krytyków.
W Madrycie euforia, ale i trzeźwa ocena sytuacji. Mimo wygranej, strata do lidera z Katalonii wynosi 7 punktów. – Mistrzostwo? Najpierw trzeba wyprzedzić Atletico, bo nadal zajmujemy trzecią pozycję – tonuje Zidane. Francuz zdał egzamin. Poprowadzić Królewskich do zwycięstwa w debiucie w Gran Derbi nie potrafił ani Jose Mourinho, ani Carlo Ancelotti.