Jakie rady dałby pan jeszcze młodym zawodnikom?
Jeśli mogę, a ktoś chce słuchać, przekonuję żeby inwestowali w siebie, bo gra w piłkę jest ich zawodem i trzeba się do niego dobrze przygotować. Nie tylko na treningach i na boisku, ale pod względem psychologicznym. Krótko mówiąc trener mentalny jeszcze nikomu nie zaszkodził.
A pan korzystał w przeszłości z takiej pomocy?
W karierze każdego piłkarza są wzloty i upadki. To jest w sporcie normalne. Trzeba sobie poradzić z jednym i z drugim. Ja miałem zawsze oparcie w domu. Najpierw ze strony rodziców, teraz Karoliny, mojej żony. Jesteśmy obydwoje poznaniakami, którzy przeprowadzili się z Poznania do Krakowa. To ona jest moim najlepszym trenerem mentalnym. Wracam do niej i do córek z poczuciem, że dom jest oazą.
To jest łatwe, kiedy wraca się po zwycięstwie. A po porażkach?
Na rodzinę zawsze można liczyć. Ale bywa i tak, że rodzina martwi się o mnie, a ja o nią. Pamiętam taki nieszczęśliwy okres w życiu, kiedy najpierw strzeliłem samobójczą bramkę w meczu z Anglią, a kilkanaście dni później Wisła przegrała z Dynamem Tbilisi. Miałem świadomość, że coś się nie udało, ale to, co o sobie czytałem i słyszałem pogarszało sytuację. I kiedy dzieje się coś takiego, a wiem z rozmów z kolegami z różnych klubów, że każdy przez coś takiego przeszedł, to nie myśli się o sobie, tylko o rodzinie. Bo tata czy mama usłyszą w pracy, że syn zawalił, a dzieci w przedszkolu powtórzą po swoich rodzicach, że przez waszego ojca przegraliśmy mecz. A dzieci piłkarzy czasami nawet nie wiedzą o co chodzi, więc płaczą. Ciągłe poddawanie się ocenom nie jest łatwe i trzeba mieć dużo odporności aby dać sobie z tym radę. Dlatego uważam, że pomoc psychologa bywa potrzebna.
Skoro tak dobrze czuł się pan w Poznaniu to skąd pomysł przeprowadzki do Krakowa?
To nie był mój pomysł. Lech szukał pieniędzy _żeby żyć i zmuszony był sprzedawać zawodników. Dlatego odeszli Maciek Żurawski, Bartosz Bosacki i ja też. Raz się postawiłem, ale przy drugiej próbie nie miałem wiele do powiedzenia. Kiedy ma się 19 lat i gra na obronie to trudno stawiać warunki. Z drugiej strony, przy całej swojej miłości do Poznania, transferu do Krakowa nie uważałem za karę.
Co atrakcyjnego zobaczył pan w Wiśle?
Jako junior pojechałem do Krakowa na turniej imienia Adama Grabki, słynnego poszukiwacza krakowskich talentów i trenera najmłodszych piłkarzy Wisły. Tam czuć było atmosferę, historii niemal można było dotknąć. Wielkie wrażenie na nas, chłopakach z Poznania zrobiło to, że nasi rówieśnicy w Wiśle składali przysięgę na klubowy sztandar. Takie rzeczy zapadają w pamięć. Kiedy zadecydowano, że przechodzę do Wisły, potraktowałem to jako awans, ponieważ akcje Wisły w latach 1999 - 2000 stały wyżej niż Lecha. Wisła miała już potężnego inwestora i ambicje. Z jednej strony dla młodego chłopaka była to niewiadoma, z drugiej - szansa. Bardzo szybko przekonałem się, że to było szczęśliwe zrządzenie losu, chociaż na początku miałem powód żeby się załamać.
Znowu jakiś pech?
Nie, raczej kolejne przeżycia. Wydawało mi się, że kiedy oswoiłem się już z obecnością w szatni Łukasika i Araszkiewicza, to jestem odporny na wszystko. Tyle, że w szatni Wisły zająłem miejsce obok Bogdana Zająca, Kazimierza Węgrzyna, Radosława Kałużnego, Kazimierza Moskala - każdy był gwiazdą i ja, pokorny nastolatek z Pyrlandii trochę się przeraziłem. Tak się złożyło, że na jednym z pierwszych treningów ćwiczyliśmy wślizgi na linii bramkowej. Biegaliśmy od słupka do słupka i usiłowaliśmy trafić w rzucaną w naszym kierunku piłkę. Zwykły trening, ale dość wyczerpujący i po jednym z takich ataków „poszło mi kolano". Nie mogłem się podnieść, co niezrównany w prostocie swoich uwag, lubiany trener Wojciech Łazarek skomentował: „No tak, kupiłem konia, ale zapomniałem mu zajrzeć w zęby". Sam pan widzi, że dobrego piłkarza powinna cechować nie tylko umiejętność posługiwania się piłką, ale i odporność psychiczna. Żartuję sobie, bo mam za sobą ćwierć wieku doświadczeń. Jednak nie każdy daje sobie z takimi sytuacjami radę.
Generalnie żart nie jest zły kiedy trzeba rozładować atmosferę.
Zdecydowanie. Kiedyś z kolegami z Wisły rozmawialiśmy o tym jacy wielcy zawodnicy strzelali bramki na Stadionie Śląskim. Wiadomo, że w dawnych czasach Pele, Lubański, Deyna, w nowszych Maciek Żurawski, Paweł Brożek, którzy od razu dodawali: „i Arek Głowacki dla Anglii". To mogło być śmieszne, ale dopiero po latach.
Zdarza się najlepszym. A co było w 29 meczach reprezentacji najprzyjemniejsze?
Mam poczucie niedosytu, jednak nikt mi nie odbierze występu na mistrzostwach świata.
W dodatku jest pan jednym z niewielu polskich piłkarzy, którzy na mundialu nie przegrali meczu.
Żartujemy nadal? Matematycznie to prawda. Kiedy na mistrzostwach w Korei przegraliśmy z Koreą i Portugalią, na ostatni mecz, ze Stanami Zjednoczonymi Jerzy Engel przebudował drużynę. Wyszli ci, którzy do tej pory byli rezerwowymi i wygrali 3:1. Wśród nich byłem ja. Dzień później wracaliśmy do Polski. Już jadąc na mundial nie liczyłem, że wyjdę na boisko. To były dziwne mistrzostwa. Konflikt z dziennikarzami nikomu nie był potrzebny.
Pan należy raczej do tych osób, które gaszą konflikty.
To wynika z charakteru, a z czasem, w naturalny sposób łączy się z doświadczeniem i pozycją w drużynie. A poza tym mam dar zapominania o sprawach przykrych. Jestem kapitanem, a opaska nakłada obowiązki, bo ktoś ci zaufał. Od lat należę w Wiśle do starszyzny, więc czasami przyjmowałem ciosy w imieniu zespołu, a innym razem odbierałem gratulacje lub negocjowałem. Co ciekawe, rzadko z właścicielem, panem Bogusławem Cupiałem, częściej z jego przedstawicielami. Ale pamiętam, że po klęsce z Levadią, bo tak to należy nazwać, pan Cupiał wezwał do siebie radę drużyny. Oprócz mnie byli jeszcze Paweł Brożek i Radek Sobolewski. - I co teraz - spytał pan prezes. Mieliśmy się sami ukarać. Cisza taka, że słychać było muchę owocówkę. Wizerunek wielkiej, stuletniej Wisły został nadszarpnięty. Miał rację, sami o tym dobrze wiedzieliśmy. Nie ma piłkarza, trenera czy drużyny, która by nie poniosła porażki. Trzeba tylko umieć dać sobie z nią radę. Kiedy wygrywaliśmy z Schalke w Gelsenkirchen czy remisowaliśmy z Lazio w Rzymie prezes cieszył się razem z nami.
Z ponad dwudziestu lat kariery dwa spędził pan w Turcji. Skąd taki pomysł?
W roku 2010 otrzymałem propozycję z Trabzonsporu. Grał tam wcześniej Mirek Szymkowiak i dobrze ten klub wspominał. Ja, jak chyba każdy polski piłkarz, chciałem sprawdzić się za granicą i zarobić więcej niż w Polsce. Nie ma w tym niczego złego. Turcja od dawna jest dobrym rynkiem. Jednak wysoki poziom organizacyjny i sportowy jaki tam zobaczyłem był dla mnie szokiem. Trafiłem do dobrej drużyny, trenowanej przez Senola Gunesa, który w roku 2002 z reprezentacją Turcji zajął trzecie miejsce na mundialu w Korei i Japonii, a dziś prowadzi Besiktas. Nie miałem powodów do narzekań na cokolwiek. Zdobyliśmy drugie miejsce, superpuchar, po karnym odsunięciu Fenerbahce za korupcję zagraliśmy w Lidze Mistrzów. To ironia losu, ponieważ w barwach Wisły walczyłem o Ligę Mistrzów, jednak nigdy nie udało się nam do niej awansować.
Często polscy piłkarze po wyjeździe za granicę narzekają na co się da.
Jeśli nie masz miejsca w drużynie to narzekasz. Ja miałem. Ale często kłopoty polskich piłkarzy w zagranicznych klubach nie wynikają tylko z ich słabości sportowych, ale z tego, że nie potrafią odnaleźć się w nowych warunkach. Uważam, że jak jadę do kogoś to ja powinienem dostosować się do niego, a nie on do mnie. Muszę zaakceptować warunki, w jakich się znalazłem. Wtedy łatwiej się żyje. Nie przeszkadzało mi, że w określonych godzinach muezzin wzywał na modlitwę. Problemem bywa natomiast samotność. Żona i córki zostały w Krakowie, tęsknota bardzo mi przeszkadzała.
Nauczył się pan języka tureckiego?
Właśnie nie i żałuję. Każdy powinien poznać język mieszkańców kraju, w którym pracuje. Ja tego nie zrobiłem, bo najpierw uważałem, że turecki jest trudny. Robiłem wszystko aby odłożyć naukę w czasie. A w drugim sezonie moimi kolegami z drużyny zostali bracia Brożkowie - Paweł i Piotrek oraz Adrian Mierzejewski. Trzymaliśmy się razem i rozmawialiśmy po polsku. Nie było błędem, że tworzyliśmy polską grupę, ale że rzadko otwieraliśmy się na innych.
Wspomni pan o takich sytuacjach dzieciom w swojej „Akademii Futbolu z Głową", żeby one w przyszłości nie popełniały takiego błędu?
Akademia, którą właśnie otwieram w Krakowie przeznaczona jest dla chłopców i dziewczynek w wieku 4 - 11 lat, a to za wcześnie na takie poważne nauki. Założyliśmy sobie, że dzieci będą uczyć się grać w piłkę, ale poprzez zabawę i ćwiczenia rozwijające pod względem fizycznym. Krótko mówiąc - mają być sprawne i zdrowe. Jak się urodzi z tego piłkarz to będziemy zadowoleni, jeśli nie - nic się nie stanie. Jakkolwiek by było dzieciaki przeżyją coś, co im się przyda w życiu.
Słyszałem, że pańska akademia będzie się różnić od innych tym, że nie ma jednego miejsca zajęć.
Chodziło nam o to, by rodzice nie musieli wozić dzieci na drugi koniec miasta, tylko żeby zajęcia odbywały się w pobliżu domów. Podpisaliśmy więc umowy z małymi klubami w Krakowie i okolicach. Takimi jak Zwierzyniecki, Bocheński Bochnia, Skawinka Skawina, docieramy do szkół, z nadzieją, że skorzystamy z ich boisk. Mamy program, wiemy co chcemy osiągnąć. Na pomysł powołania akademii wpadli już dawno moja żona i przyjaciel Tomek Magdziarz, były piłkarz Lecha i Warty. Ale ja nigdy nie miałem czasu żeby się tym zająć. Teraz, kiedy nieuchronnie zbliżam się do końca kariery, czasu jest nieco więcej i mogę się w to zaangażować.
To znaczy, że w przyszłym sezonie nie zobaczymy już pana na boisku?
Nie, tego nie powiedziałem. Mam przecież dopiero 38 lat i dobrze się czuję. Będę grał w piłkę i „wykładał" ją na akademii. W taki sposób wrócę w Krakowie do poznańskich korzeni.
Czym się różni Poznań od Krakowa?
Poznań jest taki uporządkowany, zgodnie z duchem Wielkopolski i mentalnością jej mieszkańców. W Krakowie żyje się wolniej. Mówi się: „siedzimy, nic nie robimy, te sprawy". Ja to lubię. Moja piętnastoletnia córka Amelia urodziła się w Poznaniu ale całe życie spędziła pod Wawelem. Tutaj przyszła na świat druga córka, Ola. Rodzice „Pyry", one krakowianki. Tutaj, na Woli Justowskiej i na stadionie Wisły jest moje miejsce. A o Poznaniu nigdy nie zapomnę.
Arkadiusz Głowacki (urodzony 13 marca 1979 roku w Poznaniu). 29-krotny reprezentant Polski (2002 - 2011), uczestnik finałów mistrzostw świata w Korei i Japonii (2002). Sześciokrotny mistrz Polski, dwukrotny zdobywca Pucharu Polski. Zawodnik TPS Winogrady, SKS 13 Poznań, Lecha Poznań, a jako senior: Lecha Poznań (1997 - 99), Wisły Kraków (2000 - 2010 i od roku 2012), Trabzonsporu (2010 - 2012). Wystąpił w reprezentacji Polski wszystkich siedmiu kategorii wiekowych: od U-15 po Kadrę A. Niedawno przekroczył liczbę 400 meczów rozegranych w ekstraklasie. W 90-letniej historii rozgrywek takich zawodników jest siedmiu. Nosi przydomek „Głowa".