To było niemal równo rok temu, też w 25. kolejce sezonu. Niedawno, ale czasy wydają się dziś odległe. Lech był jeszcze wtedy silny głównie Polakami, a nie obcokrajowcami. Piotr R. był symbolem klubu opisywanym pełnym nazwiskiem, i to on najczęściej odpowiadał na pytania o świętą wojnę z Legią, a trenera Franciszka Smudy jeszcze nie wysyłano do reprezentacji na miejsce Leo Beenhakkera.
Taki Lech przyjechał na Łazienkowską, wygrał 1:0 po bramce Przemysława Pitrego i przerwał 13 lat czekania na ligowe zwycięstwo w Warszawie. Przy okazji pozbawił rywala szans na tytuł, ale one i tak były wtedy iluzoryczne, bo Wisła miała ogromną przewagę.
Od tamtego czasu nikt już Legii w lidze na Łazienkowskiej nie pokonał, a niedzielny mecz będzie miał znaczenie nieporównywalne z tym sprzed roku. Nowy lider ligi (nie uwzględniając tymczasowego prowadzenia Wisły, wywalczonego w piątek) zagra z drużyną, którą w ostatniej kolejce zepchnął z prowadzenia i ma nad nią punkt przewagi. Dla obu stron liczy się tylko zwycięstwo. Remis oznacza prezent dla Wisły, najlepszej drużyny wiosny. Lech z ostatnich pięciu meczów wygrał jeden, cztery zremisował i na więcej strat nie może sobie pozwolić.
Legia gra o coś więcej niż punkty: o uwiarygodnienie się w roli lidera. Ma najwięcej punktów, strzeliła najwięcej bramek i najmniej straciła, ale częściej się ją krytykuje, niż chwali, nie bez powodu. Z drużyn, z którymi rywalizuje o mistrzostwo, na razie potrafiła pokonać tylko Wisłę u siebie. Z Polonią dwa razy zremisowała, w Poznaniu jesienią było 0:0.
Mecz pokaże TVP 2 i odkodowany Canal+ Sport, na trybunach usiądą menedżerowie ze wszystkich stron Europy. Przyjadą dla Takesure Chinyamy, który z szaleńca z piłką przy nodze zmienił się w najskuteczniejszego, obok Pawła Brożka, piłkarza ligi, dla Roberta Lewandowskiego, którego Legia nie chciała, a w Lechu zachwyca, dla mistrza ostatniego podania Semira Stilicia i wielu innych.