Kibice dyskutują dziś nie o emocjach na torze, lecz o tym, jak bardzo kontuzjowany musi być zawodnik, by nie pojechać w meczu żużlowym.
– Mistrzem Polski nie zostaje drużyna najlepsza, ale ta zdrowa – nie kryje Ireneusz Maciej Zmora, były prezes Stali Gorzów, po tegorocznym finale PGE Ekstraligi. Motor oraz Sparta przed sezonem wskazywane były jako faworyci sezonu. „Dream teamy” zbudowano według podobnego schematu, bo do mistrzów świata, czyli Bartosza Zmarzlika i Artioma Łaguty, dołożono po czterech topowych seniorów oraz klasowego młodzieżowca.
Czytaj więcej
Żużlowcy Motoru Lublin po zwycięstwie na własnym torze w pierwszym meczu finałowym PGE Ekstraligi, wygrali ze Spartą Wrocław także na wyjeździe i po raz drugi z rzędu wywalczyli tytuł drużynowych mistrzów Polski na żużlu.
Tak skonstruowane kadry miały jedną wadę – brak rezerwy. To akurat znak rozpoznawczy żużla, gdzie wewnętrzna rywalizacja rodzi raczej niesnaski, niż motywuje. Przyczyną jest system wynagrodzeń, bo żużlowcy otrzymują wypłatę zależną od skuteczności na torze. Ten, który nie jeździ, nie zarabia zasadniczo nic. Rola rezerwowego, nawet w najlepszej drużynie, nikogo w takim układzie nie kusi.
PGE Ekstraliga. Plaga kontuzji w Sparcie Wrocław
Kiedy więc w fazie play-off kontuzji doznali Maciej Janowski i Tai Woffinden, menedżer Sparty Dariusz Śledź musiał łatać skład 16-latkami i ściąganymi w pośpiechu debiutantami z Wielkiej Brytanii.