Poprzeczka na wysokości 4,80, stadion huczy, bo kończy się kobiecy bieg na 3000 m z przeszkodami, ale za chwilę wszyscy patrzą w jedno miejsce. Takich magicznych chwil w sporcie jest niewiele.
Na rozbiegu ona – niepokonana od 2004 roku w żadnej wielkiej imprezie, caryca tyczki, milionerka, jedyna, dla której fruwanie na wysokości ponad 5 metrów to niemal zwykła sprawa. Żółta tablica pokazuje nazwisko: Isinbajewa i cyfrę 3, to oznacza ostatnią próbę. Nie skoczy, złoto wpadnie w ręce Polki, skoczy, sprawy pewnie wrócą na znany od lat tor. Nie skoczyła! Strąciła poprzeczkę prawym żebrem, zabrakło szybkości. Pisk, jaki rozległ się gdzieś obok rozbiegu, był tak głośny, że słychać go było pod szczytem stadionu. Anna Rogowska, porwana własną radością, krzyczała, skakała, ściskała kogo popadnie. W końcu wpadła nawet w objęcia miśka, wielkiej maskotki mistrzostw i wyściskała jak rodzonego brata.
Usain Bolt Usainem Boltem, ale w kategorii największa sensacja mamy teraz w Berlinie pierwsze miejsce. Anna Rogowska pokonała Jelenę Isinbajewą drugi raz w tym roku, ale wtedy w Londynie, za pierwszym razem, wszyscy pewnie uważali, że to chwilowy spadek nastroju mistrzyni. Może ktoś napisze, że to Rosjanka przegrała, że popełniła błąd ruszając do walki na zbyt dużej wysokości, ale fakt jest faktem – na monumentalnym Stadionie Olimpijskim lepsza była tyczkarka z Sopotu. I niech nikt nie przypomina, że zabrakło Jenny Stuczynski, Swietłany Fieofanowej i kontuzjowanej w ostatniej chwili Julii Gołubczikowej. Sport nie jest szukaniem sprawiedliwości, tylko wypadkową szczęścia, pracy, talentu, twardości i zdrowia.
Konkurs zaczął być ważny od wysokości 4,65. Pokonało ją pięć dziewczyn, ta szósta, wielka Jelena, leżała starym zwyczajem na karimacie pod pledem i udawała, że śpi. Obudziła się na 4,75, zaraz po tym, jak Rogowska przepięknie przeskoczyła tę wysokość i już wiedziała, że ma medal. Gdy Rosjanka strąciła po raz pierwszy, podbiegła do trenera Witalija Pietrowa i dostała jasną wskazówkę: podnieś wyżej poprzeczkę i atakuj. W tle o pozostałe medale walczyły Monika Pyrek, Chelsea Johnson i Silke Spiegelburg. Żadnej nie udało się przeskoczyć 4,75, więc decydowała liczba prób. Polka i Amerykanka (córka medalisty olimpijskiego z Monachium) wyszły na remis, to oznaczało dwa srebrne medale. Niemka płakała, bo została z niczym
Potem były już tylko próby Rogowskiej i Isinbajewej na 4,80 i ta najważniejsza, po której Rosjanka zakryła twarz czarnymi od smaru dłońmi. Pietrow chyba wytarł łzę, a polskie grupki rozproszone po stadionie zaczęły wiwatować ile sił w płucach. Srebro Moniki Pyrek też smakuje jak złoto. Rogowska długo żegnała się ze stadionem, więc pani Monika za obie podziękowała widzom po polsku i angielsku. To był pewnie najpiękniejszy dzień dla Polski. Padł mały rekord, po raz pierwszy reprezentacja przyjedzie z mistrzostw świata z pięcioma medalami (wcześniej srebro zdobył Tomasz Majewski, a brąz Kamila Chudzik), co więcej, nikt nie dopuszcza myśli, że do skarbca nic już nie wpadnie.