– Do Pekinu jadę po medal – zapowiadał. I obietnicy dotrzymał. Planował pobiec poniżej 1.44, do srebra wystarczyło 1.46,08. W finale długo był w środku stawki. Blokowany przez przeciwników, szukał odpowiedniego miejsca do ataku. Ale na ostatnich metrach dał popis.
„Finisz to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Błyskotliwe zakończenie biegu. Zobaczyć te zdziwione miny wyprzedzanych rywali..." – opowiadał kiedyś w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego".
Przyszywany łodzianin
Przez lata zdziwionych min przeciwników widział sporo. W 2009 r. został w Kownie młodzieżowym mistrzem Europy, pokonując Marcina Lewandowskiego. Kiedy jego kolega z reprezentacji jeździł trenować do Kenii, on biegał po parku Poniatowskiego w Łodzi. Dwa lata później obronił tytuł, ale wówczas jechał już do Ostrawy jako brązowy medalista mistrzostw Europy seniorów (Barcelona 2010).
Moc pokazywał również w hali, zdobywając brąz MŚ (Dauha 2010) i złoto ME (Paryż 2011). Na kolejne medale nie trzeba było długo czekać: halowe mistrzostwo Europy (Goeteborg 2013) oraz wicemistrzostwo świata (Sopot 2014), a także mistrzostwo Europy na otwartym stadionie (Zurych 2014) przykryły trochę rozczarowanie po igrzyskach w Londynie, gdzie nie awansował nawet do finału (podobnie jak Lewandowski).
Olimpijska porażka stała się bodźcem do nowego otwarcia. Kszczot rozważał wyjazd do USA, postanowił jednak zmienić trenera – Stanisława Jaszczaka zastąpił Zbigniew Król, były szkoleniowiec Pawła Czapiewskiego, jednego z najlepszych polskich średniodystansowców. To właśnie brązowy medalista MŚ z Edmonton (2001) i rekordzista Polski miał go przekonać do współpracy z Królem.
Kszczot nigdy nie ukrywał, że Czapiewski jest jego idolem. Piłką nożną się nie interesował, małyszomanii też nie uległ. Ale zanim pokochał bieganie, wykuwał siłę i charakter w gospodarstwie ojca. Jak sam wspomina, najciężej było przy żniwach.