Biała kołdra stała się najważniejszym symbolem rywalizacji tyczkarek. Jelena Isinbajewa od dawna wozi ją ze sobą na konkursy. Puch służy rekordzistce do budowy legowiska, w którym kładzie się wygodnie i śpi, kiedy rywalki męczą się z pierwszymi wysokościami.
Rosjanka przespała na pewno skoki Anny Rogowskiej. Polka wspólnie z Brazylijką Fabianą Murer zaczęła od wysokości 4,45, było dobrze, ale 10 centymetrów wyżej już dla obu za wysoko. Zajęły wspólnie dziesiąte miejsce. Zapewne tylko z rzadka rzuciła okiem na próby Moniki Pyrek i pozostałych, gdy w pocie czoła walczyły do granicy 4,65.
Isinbajewa wzięła pierwszy raz tyczkę do ręki, gdy Julia Gołubczikowa oraz Jennifer Stuczynski skoczyły w pierwszych próbach 4,70. Jak można było przewidywać, rekordzistka świata pofrunęła swobodnie, przeleciała nad poprzeczką bardzo wysoko i poszła wypoczywać w swojej gawrze. Kołdra pod pupą, ręcznik na twarz i znów Jeleny nie ma.
Prawdę mówiąc, trudno się jej dziwić. Rywalki walczą, jak potrafią, lecz ona jest ponad nimi o piętro i choć grzeczność może kazać udawać zainteresowanie, Isinbajewa już chyba nie ma chęci na żadne uprzejme gesty.
Po 4,70 zostało ich pięć. Polka potrzebowała na tę wysokość dwóch prób, Swietlana Fieofanowa opuściła, więc medalowe nadzieje Moniki Pyrek należało wiązać z dobrym skakaniem o 5 cm wyżej. Nie udało się, trzecia i ostatnia próba była już jak wywieszenie białej flagi – bieg, hamowanie, tyczka w dołku, tyczkarka na zeskoku i w płacz. Potem powie dziennikarzom, nie przerywając lania łez, że chyba nie ma talentu do tego sportu, a na pewno ma pecha, że urodziła się w epoce Isinbajewej. Gołubczikowej i Fieofanowej poszło lepiej, ta druga zyskała przewagę, bo skoczyła za pierwszym razem, okazało się, że nagrodą będzie brązowy medal.