—korespondencja z Pekinu
Justin Gatlin biegł w eliminacjach pierwszy. Przeleciał pędem do 70 metra, nie da się ukryć – bardzo swobodnie i dynamicznie, rzucił okiem w lewo – pusto, w prawo — pusto, więc zwolnił wedle najlepszych mistrzowskich wzorów, by pokazać, że dużo więcej zostawia na potem. Przy tej wstrzemięźliwości – czas 9,83. Aż za dobry.
Amerykanina, nawróconego dopingowego grzesznika, w którego obecną wielką formę na zbilansowanej diecie warzywnej i zdrowych napojach wierzyć się wciąż nie chce, powitał entuzjazm umiarkowany, to znaczy lekki aplauz i parę gwizdów zmieszane w jeden szmer.
Chińska publiczność z międzynarodową wkładką nie jest jednak bardzo wybredna. Klaszcze w zasadzie tylko tym, których zna: Tyson Gay po dopingu – brawa, Asafa Powell po dopingu – ciepłe brawa, ale Kim Collins po dawnych sukcesach (39-letni mistrz świata z 2003 roku) – tylko szmerek aprobaty, Usain Bolt i każdy z Chińczyków – wiadomo, owacja. Reszta – cisza.
Bolt zrobił jak zawsze najpierw coś dla swego wizerunku. Potruchtał ze dwa razy do połowy prostej, pomachał wiwatującym rodakom i gospodarzom, celebrował przygotowania w blokach. Jako nominowany przez świat sportu bohater pozytywny ma więcej praw, sęk w tym, że pobiegł gorzej od Gatlina.