W godzinę po zakończeniu niedzielnego, przegranego przez Celtów spotkania numer pięć Pierce powiedział ŻW: Ciągle mamy przewagę w tej rywalizacji i nadal uważam, że jesteśmy lepszym zespołem. Jego słowa sprawdziły się w stu procentach.
Kibice w Bostonie od samego początku wydzierali się w stronę Kobe Bryanta: Nie jesteś Michaelem Jordanem!
Lider Lakers rozpoczął znakomicie – po trafieniu trzech bardzo trudnych rzutów z dystansu uśmiechnął się ironicznie w stronę kryjącego go Raya Allena. Jego strzeleckie popisy zakończyły się jednak w połowie pierwszej kwarty. Zorganizowana perfekcyjnie przez drugiego trenera Celtów i cichego bohatera finałów Toma Thibodeau defensywa gospodarzy uniemożliwiała Bryantowi (7 na 22 z gry, 22 pkt, 4 straty) wejścia pod kosz, gdzie czekało na niego czasem nawet czterech rywali. Kobe mógł więc wyłącznie próbować rzucać za trzy albo oddawać do partnerów, którym jednak najczęściej ręce trzęsły się ze strachu.
Młoda drużyna z L.A z upływem czasu ulegała coraz większej dominacji weteranów z Bostonu. Kevin Garnett niemiłosiernie ogrywał pod koszem Pau Gasola i Lamara Odoma, Paul Pierce po spudłowaniu pierwszych rzutów zaczął z powodzeniem rozgrywać piłkę, a Ray Allen robił to, co potrafi najlepiej – trafiał z czystych pozycji. W sumie zaliczył aż siedem trójek, czym wyrównał rekord finałów.
Celtics powoli odskakiwali rywalom, a pod koniec drugiej kwarty wręcz zdemolowali Lakers, uzyskując 23-punktową przewagę. W przerwie Phil Jackson starał się w bardzo ostrych słowach zmobilizować swoich zawodników, ale nie poskutkowało.