Od kiedy finały koszykarskiej ekstraklasy odbywają się w formule do czterech zwycięstw, trzeci raz dochodzi do sytuacji, że o mistrzostwie decyduje siódme spotkanie.
W 1998 i 1999 roku Śląsk Wrocław zdobywał złote medale, wygrywając w siódmym meczu z Pekaesem Pruszków na wyjeździe i Nobilesem Włocławek u siebie.
W tym sezonie, podobnie jak w finale o mistrzostwo Polski kobiet, spotykają się te same drużyny co przed rokiem i sprawa tytułu decyduje się przy remisie 3-3. W takich spotkaniach najtrudniej wskazać faworyta.– Ten mecz to walka psychologiczna: kto mocniejszy, ten wygrywa – mówi „Rz” Jacek Jakubowski, dyrektor Prokomu Trefla Sopot. – W naszym zespole nie brak doświadczonych zawodników. Milan Gurović i Jovo Stanojević walczyli o najwyższe stawki na świecie, Donatas Slanina i Tomas Masiulis sięgali po europejskie trofea. Filip Dylewicz to polski filar zespołu. Wysoka ranga meczu stwarza dla nich dodatkową motywację. Jedziemy do Zgorzelca po zwycięstwo.
Zdaniem prezesa zarządu PGE Turów Piotra Waśniewskiego siódmy mecz finału to loteria.
– Na tym etapie rywalizacji trudno mówić o przewagach któregoś zespołu. Prokom wygrał w Zgorzelcu, Turów w Sopocie. Własny parkiet przestał mieć znaczenie takie jak przed pierwszym meczem. Mimo wszystko wierzę, że to nasz zespół zwycięży w tym spotkaniu – mówi.