To był najbardziej jednostronny pojedynek w tegorocznym finale. Znów nie zdobyto w nim wielu punktów, decydowała gra w obronie. Zwycięzcy uzyskali tylko trzy punkty więcej niż w przegranym meczu numer 5, w którym odnotowali najniższy dorobek w finale, ale rywal rzucił we wtorek aż 22 punkty mniej. 67 punktów Bostonu to drugi najniższy wynik w historii finałów NBA. Mniej zdobyli tylko Utah Jazz: 54 punkty przeciwko Chicago Bulls w 1998 roku. Wszystko za sprawą znakomicie funkcjonującej obrony drużyny z Los Angeles.
W tym spotkaniu wszystko się odmieniło. O ile w trzech poprzednich meczach w Bostonie w grze Lakers można było zauważyć tylko indywidualne popisy Kobego Bryanta, tak teraz widzowie w hali Staples Center byli świadkami koszykarskiej symfonii. Znakomicie zagrał nie tylko solista, ale wszyscy członkowie zespołu. Pau Gasol był bliski triple-dobule (17 pkt, 13 zbiórek, 9 asyst), wykorzystując fakt, że już w pierwszej kwarcie wskutek kontuzji kolana opuścił boisko środkowy Celtics Kendrick Perkins, znów trafiał do kosza Ron Artest, który jako jedyny z zespołu Lakers nie ma jeszcze mistrzostwa NBA. Znakomicie zagrali też rezerwowi w zespole gospodarzy, a fatalnie drugoplanowi zawodnicy Celtics, będący dotychczas tak mocnym atutem drużyny.
Zbiórki Lakers wygrali 52-39, w pojedynku zawodników z ławki było 25:13 dla miejscowych, przy czym rezerwowi Celtics wszystkie te punkty zdobyli w czwartej kwarcie, gdy mecz już dawno był rozstrzygnięty. Przez pierwsze 38 minut żaden z nich trafił do kosza.
Obrona Lakers sprawiła, że i gwiazdorzy rywali, wśrod których najwięcej punktów zdobył Ray Allen (19) nie trafiali z taką łatwością jak zwykle. Celtics mieli zaledwie 33-procentową skuteczność z gry.
„Graliśmy zbyt indywidualnie. Zawodnicy nie stwarzali sobie wzajemnie szans w ataku. Każdy wierzył tylko w siebie. Myślę, że w decydującym meczu potrafimy zagrać lepiej”, analizował trener Bostonu Doc Rivers.